Zoe Wanderer siedziała na wprost Rose
i tylko kręciła głową nie mogąc uwierzyć w słowa przyjaciółki.
Chociaż znały się od wielu lat Czarna Róża nigdy nie
opowiadała o swoim życiu prywatnym. Gdy ktoś pytał ją o rodzinę,
zbywała go zwykle kłopotliwym uśmiechem, albo zmieniała temat.
-
Masz syna? - wydukała wreszcie Zoe. - Przepraszam, że tak się
dziwię, ale to dla mnie szok.
- Dla mnie szokiem jest to, że
Kyle tutaj się pojawił - mówiła ponurym, jednostajnym
głosem. - Dzisiaj rano minęłam go przy wejściu do teatru, a potem
przedstawił mi go J.J. Nawet go nie poznałam - wymamrotała pod
nosem.
- A on ciebie?
- Nie mógł - odparła krótko.
- Miał około trzech lat, gdy odeszłam. Nie dawałam znaku życia,
aż w końcu Betty Daniels uznano za zmarłą.
- Mogę zapytać,
dlaczego? - spytała nieśmiało Zoe.
- Już i tak wiesz więcej
niż powinnaś, a nie chcę mieszać ciebie i Gary'ego w moje
kłopoty.
- Więc musiało się wydarzyć coś naprawdę
poważnego - pokręciła głową pani Wanderer.
- Co? - spojrzała
na nią zaniepokojona.
Przez moment Rose wydawało się, że
czymś się zdradziła, że Zoe domyśla się prawdy, że gdzieś
napomniała o poszukiwaniach Underpierota.
- Użyłaś słowa
"kłopoty" - oznajmiła. - Znam cię i wiem, że nie
wierzysz w przeszkody i nigdy się nie poddajesz jakimś tam
błahostką, które inni nazywają kłopotami. Dlatego mam
wrażenie, że tym razem potrzebujesz pomocy.
- Nie - pokręciła
głową. - Poradzę sobie. Po prostu pojawienie się Kyle'a
zaskoczyło mnie i tyle.
- Co planujesz?
- A co mogę zrobić?
Nic - odpowiedziała sobie.
- Możesz mu powiedzieć.
W
ustach Zoe rozwiązanie wydawało się banalne.
- Już to sobie
wyobrażam - powiedziała ironicznie. - "Cześć, Kyle! To ja
twoja mama"! On nie zrozumie. Nawet ja nie rozumiem swojego
postępowania.
- Los ci sprzyja, Betty - Zoe pozwoliła sobie na
użycie "pierwszego" imienia Czarnej Róży. - Kyle
będzie pracował w teatrze, a więc masz szansę... Jeśli nie na
odzyskanie go to przynajmniej na nadrobienie zaległości.
- Może
masz rację - uśmiechnęła się niepewnie. - Mam do ciebie jeszcze
jedną prośbę. Nie mów nikomu o Betty.
- Ma się
rozumieć - przytaknęła jej pani Wanderer.
Na jakiś czas Rose
mogła zapomnieć o Betty i jej życiu. Wolała skupić się na
teraźniejszości i jutrzejszym spotkaniu z Robinem. Ostatnio
napominał jej coś o przesyłce z Black moon Island. Pojawienie się
Kyle'a podziałało na nią jak wiadro lodowatej wody. Nadal nie
mogła zebrać myśli i zająć się sprawami związanymi z bożkiem
rozpaczy.
***
Co to jest kryzys? Kryzys to moment, w którym
dochodzisz do wniosku, że nie wszystko idzie zgodnie z twoimi
planami. Taka chwila musiała nastąpić również wśród
członków organizacji przestępczej Zespołu Witamina C, za
jaką uważali ją z pewnością Brenda i Brendan.
Podążali z
wolna ulicami Irina City. Żadne z nich nie odezwało się słowem.
Nie wiadomo, czy była to wina zmęczenia, oboje opuścili Townview
późnym popołudniem, aby nad ranem pojawić się w Irina
City, a może podłamały ich nieudolne próby zdobycia władzy
w Jhnelle?
- Brendo! - jęknął Brendan. - Nogi wychodzą mi,
kolokwialnie rzecz ujmując, z dupy z tego zmęczenia.
- Odwagi! -
rzuciła dwudziestolatka. - Zaraz będziemy w moim domu.
- Twoim
domu? - zmarszczył brwi. - Myślałem, że pochodzisz z Ortario, tak
jak ja.
- Do szkoły w Ortario wysłali mnie rodzice - uzupełniła
wcześniejszą wypowiedź.
Po tych słowach podeszła do jednego
z niewysokich domków jednorodzinnych i nacisnęła dzwonek.
Drzwi wejściowe otworzyły się niemal od razu. Zupełnie jakby ktoś
czekał pod nimi na przybycie dziewczyny. W progu stanęła wysoka i
chuda kobieta. Miała na sobie beżową garsonkę, a z jej oczu bił
niewytłumaczalny chłód.
- Brendo, to ty? - mówiła
z tą samą manierą, co członkini Zespołu Witamina C.
- Tak,
matko! - odparła teatralnie.
- Wróciłaś... - mruknęła.
- Widzę nie sama - zerknęła z niechęcią w stronę Brendana. -
Cóż... Masz narzeczonego. Z jednej strony to dobrze, bo
zejdziesz z naszego utrzymania, ale z drugiej on jest... - spróbowała
skrytykować chłopaka. - Nie jest spełnieniem marzeń teściowej o
zięciu - określiła delikatniej swój zawód.
-
Nie! Brendan to tylko mój kolega i współpracownik! -
wyprowadziła z błędu matkę.
Zaraz po tych słowach matka
zaprosiła córkę i jej towarzysza do domu. Brenda
opowiedziała matce, co działo się z nią po ukończeniu Wyższej
Szkoły Nauk Wikliniarskich w Ortario City, jak poznała Brendana
oraz o tym jak wspólnie zawiązali instytucję dobroczynną o
nazwie Zespół Witamina C. Opowiedziała także o paśmie
porażek organizacji. Matka z przerażeniem kręciła głową. Od
samego początku istnienia organizacji finansowała zespół, a
także jego działania. Nie miała świadomości, że jej ciężko
zarobione pieniądze idą na instytucję przestępczą.
- Dotąd
porażki nam nie przeszkadzały, bo jesteśmy idealistami - przyznała
ze smutkiem w głosie Brenda.
- Tyle że teraz upadły nawet
nasze idee. Padły jak Magikarp w nieszczelnym pokeballu - przytaknął
jej Brendan.
- Potrzebujecie świeżej krwi w zespole! -
zadecydowała władczo matka Brendy. - Przyjmiecie Britanny!
-
Tylko nie ją! - wrzasnęła dramatycznie córka.
-
Przyjmiecie i bez dyskusji!
- Ale... - jęknęła.
- Kim jest
ta cała Britanny? - mężczyzna szepnął do ucha towarzyszki
zapytanie.
- To moja siostra.
Do salonu weszła Britanny.
Miała niespełna osiemnaście lat i była oczkiem w głowie matki.
Jej dumą i wzorem "dziecka idealnego". Drobnej postury
blondynka o szarych oczach i zgrabnym nosku była młodszą siostrą
Brendy. Jej długie, kręcone włosy opadały na kościste ramiona.
Miała na sobie czarny strój w pomarańczowe pasy
przypominające uniform Witaminy C.
- Witaj, droga siostrzyczko!
- zawołała słodziutkim, niby słowiczym głosikiem.
Nie
czekając na reakcję czule objęła Brendę i wyszeptała:
-
Wiem, że nie chcesz mnie ze sobą zabrać, ale to jedyny sposób,
abym wyrwała się od matki.
- Ale...
- Jeszcze nie
skończyłam - wymamrotała Britanny. - Nie jestem naiwna i wiem,
czym się zajmujecie. Jeśli nie chcesz, abym doniosła mateczce.
Przyjmiesz mnie z otwartymi ramionami.
- Witaj w Zespole Witamina
C! - powiedziała Brenda z autentycznym bólem wypisanym na
twarzy.
- To mi się podoba! - zawołała matka. - Zrobię wam
zaraz zdjęcie.
Nie czekając na reakcję młodzieży wyjęła z
szuflady aparat fotograficzny. Brendan i Brenda odruchowo ustawili
się w pozycji, w której mieli zwyczaj wygłaszać motto.
Pośrodku wcisnęła się Britanny.
- Brenda, przesuń się ciut,
aby Britanny miała miejsce - nakazała kobieta.
Brenda
posłusznie przesunęła się.
- Jeszcze troszkę, jeszcze... No
śmielej - instruowała ją matka. - O, tak będzie idealnie!
Na
fotografii znajdował się Brendan, Britanny i kawałek ręki Brendy.
***
Raz do roku w Irina City organizowane były targi pokemon.
Do miasta zjeżdżali sprzedawcy, trenerzy i koordynatorzy z całego
Jhnelle oraz sąsiadującego od północy regionu Liyah. Na
targach prezentowano rzadkie pokemony, sprzedawano najdziwniejsze
przedmioty pomocne trenerom w treningach oraz rozdawano doskonałej
jakości karmy dla kieszonkowych stworków. Głównym
założeniem targów była jednak nauka. Biorący udział w
imprezie mogli wymieniać się doświadczeniem, metodami tresury
pokemonów oraz historiami ze swoich podróży.
Po
wczorajszej premierze aktorom Kawy należał się odpoczynek. Po
wielu tygodniach wyczerpujących prób mogli odsapnąć. Poza
udanym otwarciem "Wesołego Jhnelle", teatr zyskał nowego
członka - Kyle'a Danielsa z Corella Town. Gary uznał, że
najlepszym miejscem na znalezienie odrobiny wytchnienia będą targi
pokemon. Będąc w olbrzymim gmachu, który na co dzień służy
jako arena treningowa, ośmioosobowa grupa nieświadomie rozłączyła
się w tłumie trenerów.
Alissa, Kyle i J.J krążyli
pomiędzy stoiskami szukając co ciekawszych fantów. Nie
posiadający pokemonów członek Kabaretu Żartów
Rozluźniających wyglądał na nieco znudzonego wycieczką. Od czasu
do czasu przyglądał się kolorowym pokeballom importowanym z Liyah,
atlasom z obrazkami pokemonów lub dziwacznym przedmiotom
wystawionym na sprzedaż. O wiele więcej przyjemności z wizyty na
targach miał Rhythmox. Ryś siedział na ramieniu Danielsa i co
jakiś czas wychylał się, aby dokładnie obejrzeć drobiazgi
rozłożone na stołach. Jego drobne łapki, aż trzęsły się, aby
tylko dotknąć czegokolwiek, coś nacisnąć i nieświadomie zepsuć.
Tak, zdolność do wywoływania nieszczęść była jego największym
talentem.
- Rit! - stwierdził, kwasząc minę na widok jagód.
- Tak - skinął głową Kyle. - Masz rację. Stare i zgniłe.
- Dlaczego nie złapiesz Rhythmoxa? - zadał pytanie J.J.
- Po co? -
odparł zdziwiony trener. - Nie mam zamiaru kontynuować podróży,
a więc pokemony nie będą mi potrzebne. Z resztą Rhythmox lubi
mnie bez względu na to, czy jest zamknięty w pokeballu, czy chodzi
luzem i nie należy do nikogo.
- Rit! - przytaknął ryś.
Od
wczorajszego wieczoru Rhythmox chodził krok w krok za Kylem, którego
kojarzył jako osobę przynoszącą mu jedzenie.
- Niezwykłe -
parsknął J.J. - Zawsze myślałem, że to trenerzy łapią wybrane
pokemony, a tu wygląda na to, że to pokemon wybrał sobie trenera.
Po tych słowach mężczyzna wyjął z kieszeni telefon. Na
ekranie obok ikonki słuchawki pojawiło się imię Carter. Mężczyzna
automatycznie odebrał połączenie.
- Co? - zapytał z
subtelnością Taurosa.
- Gdzie jesteście? Ja, Gary i Charlie
czekamy na was przy stoisku z trzodą chlewną - oznajmił.
-
Zaraz przyjdziemy - odparł.
- A są z wami Chris i ten mały...
Jak mu tam było... - próbował przywołać w pamięci imię
Jimmy'ego. - Mały goblin.
- Gnom? Nie - odparł. - Zaraz ich
znajdziemy.
- A wiesz, że... - zaczął podekscytowany.
-
Zamknij się - mruknął J.J rozłączając się.
Wiedział, że
Carter mógł godzinami wygłaszać jakiś bezsensowny monolog
o największych bzdurach. Takich jak zbieranie kapsli od butelek, czy
gry komputerowe. J.J uważający się za najpoważniejszego członka
Kabaretu Żartów Rozluźniających uważał, że jego kolega
cierpi na zwykłą dziecinność.
- Carter i reszta czekają na
nas - zwrócił się do swoich nastoletnich towarzyszy. -
Idziecie?
- Za moment - powiedziała Alissa oglądając stoisko z
bransoletkami.
Aktor skinął głową i ruszył w poszukiwaniu
pozostałej części grupy.
- Skoro ja nie będę dalej
podróżował to może ty zajmiesz się moimi pokemonami? -
zaproponował Kyle.
- Nie - odparła krótko nie odrywając
wzroku od akcesoriów rozłożonych na stole. - Mam przy sobie
pięć pokemonów, z których nie zrezygnuję, a szkoda,
aby twoje zamiast pracować czekały na ławce rezerwowych - jak to
określała przechowalnię u profesora Hardinga. - Poza tym... -
kontynuowała po pauzie - masz już cztery odznaki. Wiesz ile cię
dzieli od ligi?
- Tyle że nie interesuje mnie liga.
- Zostaw
je Charliemu, albo Jimowi.
- Charlie nie radzi sobie z jednym
pokemonem, a Jimmy'emu się nie należą - powiedział z brutalną
szczerością.
- To zostaw je sobie. Po tym jak zaczniesz pracę
w Kawie pokeballe nie będą cię szczypać w łapy. Spójrz na
Cartera, albo Gary'ego. Są w teatrze, a znajdują czas na pokemony -
podała za przykład przyjaciół.
- Twój brat też
ma pokemony?
- Nie wiem - odparła obojętnie trenerka. - Pewnie
ma tak samo wyimaginowane pokemony jak tą swoją arenę i tytuł
lidera.
Znudzony rozmową Rhythmox niepostrzeżenie zeskoczył z
ramienia Danielsa. Z ziemi nie widział zbyt wiele. Ze wszystkich
stron otaczał go las przechodniów. Po chwili ciemne oczka
stworzonka wypatrzyły klatki z pokemonami. Ryś ochoczo ruszył w
stronę wystawy trzody chlewnej w nadziei, że być może zaprzyjaźni
się ze stworkami.
- Nadal jesteś na niego zła? - Daniels
niepostrzeżenie zmienił temat. - Nie chciał źle.
- Szósty
adwokat mojego brata - mruknęła ironicznie. - Nie potrzebnie wszyscy się wtrącacie - dodała na uspokojenie. - Jestem wkurzona,
bo okłamywał mnie od chwili, w której znalazłam się w
Corella i co gorsza nie miał zamiaru mi się przyznać.
- Jak to
ci poprawi humor - zaczął niepewnie Daniels - to na drugie mam
Colin.
Dziewczyna uśmiechnęła się i pokręciła głową.
-
Co myślisz o tym? - Kyle zwrócił uwagę na kolorowe
kamienie.
- Kamienie ewolucyjne - odparła.
- Bardzo przydatna
rzecz! - dodał Josh Allen.
Kyle odwrócił się na pięcie.
Do straganu zbliżył się ich rywal. Miał na sobie szarą kurtkę
ze ściągaczami, zaś na ramieniu wisiała czarna torba z białym
napisem.
- Liczyłem, że się spotkamy na targach - powiedział
z chytrym uśmiechem.
- Tak? - Daniels zdziwił się nader
przyjaznym powitaniem ze strony Josha.
- Może jakiś mały
pojedynek? - zaproponował Allen.
- To chyba z Alissą, bo ja
rezygnuję z udziału w lidze - pokręcił głową.
- Chwila -
przerwał mu Allen. - Zaczęło robić się ciekawie, a ty od tak
sobie rezygnujesz?
- Tak - odparł obojętnie i odwrócił
się w stronę straganu. - Zaczynam pracę w teatrze.
- Wody,
ognisty, elektryczny i trawiasty! - zawołał energicznie sprzedawca,
który wcześniej wcisnął mistyczny kamień młodszemu
Danielsowi.
- Może wziąłbym jeden? - spojrzał pytającym
wzrokiem na Christeensen.
- Jak chcesz - wzruszyła ramionami
dziewczyna.
- Tanio, bo za piątaka - zaczął Bernie.
-
Ognisty dla Huffa - powiedział zdecydowany.
- Bardzo dobry
wybór! - zawołał sprzedawca. - Dziesiątaka, poproszę!
-
Mówił pan: "piątaka" - przypomniał mu Kyle.
-
Gdzie!? - oburzył się cwany sprzedawca. - Taki dobry kamień dla
Huffa! Żeby się w Arise zmienił i piątaka? Niech stracę! Dorzucę
jeszcze mistyczny kamień!
- W takim razie dziękuję - odparł
pośpiesznie Kyle.
- Dobra! - zawołał Bernie. - Po co zaraz
rezygnuje i gada, że nie kupi? Od razu jakieś pogróżki
werbalne stosuje. Chce za piątaka to dostanie za piątaka. Ździerca!
- mruknął. - Moim dzieciom odmawia posiłku, a mi spłaty pożyczki
od bukmachera.
Daniels schował kamień do plecaka. Trójka
trenerów zaczęła przedzierać się przez gąszcz straganów
w poszukiwaniu pozostałych.
***
J.J, Carter, Gary i Charlie
stali obok zagrody z pokemonami. Najmłodszy z nich wychylał się za
wysoki płot zbudowany z drewnianych pali i głaskał różowe
prosiaki. Wyglądały one zupełnie zwyczajnie. Okrągłe niczym
piłka pokemony były całe różowe. Na prawie jednolitej
masie jedynymi rozpoznawalnymi akcentami były duży ryj, drobne uszy
i tępe spojrzenie. Miały krótkie, galaretowate nóżki,
dzięki czemu gdy biegały wyglądały przekomicznie.
-
Chrumkasia - zaczął pokedex Charliego. - Pokemon-prosiak.
Nauczony życia w otoczeniu ludzi jest niezdolny do zatroszczenia się
o samego siebie na wolności. Jeżeli Chrumkasia znajduje się na
wolności szybko szuka trenera, który chciałby ją złapać.
Występuje na farmach hodowlanych.
- Czyli Chrumkasia
podkłada się trenerom - pokręcił głową Gary.
Na stogu siana
tuż obok drugiej zagrody siedział Rhythmox. Jednym okiem zerkał na
śpiące owieczki, a drugim wpatrywał się w tłum ludzi. Po chwili
do grupki dołączyli Chris i Jimmy. Twarz siedmiolatka lepiła się
od waty cukrowej. Uwielbiające, a przy tym nie martwiące się o
wagę prosiaki zaczęły nerwowo węszyć słodki zapach.
- Chłi!
Chłi! - zaczęły piskliwie zawodzić.
- Meee! - zaczęły
alarmować rozbudzone Meerysie.
Pokedex Charliego ponownie
poszedł w ruch:
- Meerysia. Ognista owieczka jest jednym z
najwrażliwszych pokemonów regionu Jhnelle zaraz obok Birich.
W momencie, gdy czuje zagrożenie jej wełna rozrasta się
kilkakrotnie chroniąc w swoim wnętrzu pokemona. Bardziej odważne
Meerysie w wypadku niebezpieczeństwa zioną ogniem, gdzie popadnie.
Pokemon występuje na farmach hodowlanych.
Chris z niepokojem
spojrzał na Meerysie, a potem znów na swoich towarzyszy.
-
Powinniśmy wracać już do Kawy - oznajmił. - Poszukam siostry i
Kyle'a.
- A co z naszym dniem wolnym? - przypomniał mu Carter.
- Chyba nie chcesz całego dnia siedzieć i patrzeć na świnki i
owce? - zapytał bez przekonania J.J.
Mina Cartera wyrażała
jednak chęć zostania na targach do zamknięcia.
- Jestem głodny
- westchnął Gary. - Faktycznie, zbierajmy się.
Przez głośniki
zamieszczone pod sufitem rozbrzmiał histeryczny śmiech jakiejś
kobiety. Większość z uczestników targu zwróciła na
niego uwagę.
- Witajcie! - rozbrzmiało.
Spojrzenia
zgromadzonych w sali pokierowały się na piramidę skrzyń ustawioną
obok zagród z pokemonami. Na samym szczycie siedzieli Brendan
i Brenda. Gdy zapadła cisza, dziewczyna rozpoczęła:
- Piękni
i młodzi.
- Do akcji gotowi – dodał Brendan.
-
Złodziejskiemu kodeksowi...
- Momencik - weszła jej w słowo
Britanny. - A ja to co? Pies?
- Nie rozumiem? - zdziwiła się
Brenda.
- Gdzie jest mój wers?
- Twój wers? -
zacietrzewiła się starsza z sióstr. - Pamiętaj, że jesteś
na okresie próbnym i żaden wers ci się nie należy!
Gdy
dziewczęta kłóciły się, a nawet zaczęły szarpaninę,
Brendan dokończył motto w pojedynkę:
- Nic nam nie zaszkodzi.
Nie wiesz kto przybył. Nie wiesz z kim masz do czynienia. Za pomocą
palca skinienia. Obrócimy ziemię w pył. Zespół
Witamina C prezentuje: Brendan, Brenda i Britanny.
W międzyczasie
Brenda i Britanny zdążyły uspokoić się.
- Śmieszni są -
uśmiechnął się kącikiem ust Gary. - Co to za pajace? - zapytał
poważniej.
- Jakiś konkurencyjny kabaret? - próbował
zgadnąć Chris.
- Dowcip słaby jak u Myśliwich.E*
- J.J bezlitośnie skomentował motto oraz walkę sióstr.
-
To Zespół Witamina C - wyjaśnił Charlie. - Możecie być
pewni, że sprowadza ich tu jakaś niegodziwość!
Charlie Stacey
był prawdopodobnie jedyną osobą, która traktowała
"organizację przestępczą" poważnie.
- Nie traćmy
czasu! Łapać Meerysie, Chrumkasie i w nogi! - nakazała Britanny.
- Jak śmiesz wydawać polecenia starszemu stopniem? - rozjuszyła
się Brenda.
- A takim, że jako jedyna w tym zespole mam mózg
i umiem się nim posługiwać! - broniła się zajadle.
Zaaferowane
celem groźnego Zespołu Witamina C Meerysie były na granicy
przerażenia. Nic więc dziwnego, że jedna po drugiej zbijały się
w kupki wełny udając, że ich nie ma. Jedna odważna Meerysia w
panice zaczęła ziać ogniem naokoło. Żar ogarnął inne Meerysie,
które w popłochu zaczęły atakować ognistymi podmuchami
wszystko, co się ruszało. Kilka ogników dosięgnęło stogów
siana. Te niemal od razu zmieniły się w czerwoną ścianę.
Znajdujące się w sąsiedniej zagrodzie Chrumkasie wpadły w panikę
i siłą swoich dużych ciał wyważyły drzwi od klatki i wybiegły
w popłochu taranując ludzi. Nie chcąc być gorsze, Meerysie
również wydostały się ze swojej zagrody. Biegające po hali
pokemony, ogromne płomienie i duszący dym były idealnymi
składnikami paniki, która wybuchła.
- Musimy ugasić ten
ogień! - zakomenderował Gary.
- Washdry! Wybieram cię! -
zawołał lider i rzucił przed siebie pokeball.
Kula turkusowej
barwy zawirowała w powietrzu, aby po chwili upaść tuż przed
płonącą zagrodą. W momencie zderzenia z ziemią wystrzeliła z
niej energia, która przybrała postać niebiesko-szarego szopa
pracza o długim, puszystym ogonie w pasy. Pokemon sięgał swojemu
trenerowi prawie do paska.
- Ja też pomogę! - zaproponował
Jimmy. - Zajebistafish! Użyj wodnej broni!
Z pokeballa w sposób
majestatyczny, a wręcz uwodzicielski wyłoniła się zielonkawa
ryba.
- Zaje? - spojrzała na trenera.
- Wodna broń! -
powtórzył Jimmy.
Ryba spojrzała na swojego trenera w
wielkim zdumieniu. Nie miał pojęcia jak używać tego ataku.
-
Zajebistafish nie posiada takiego ataku - wyjaśnił mu lider, po
czym dodał: - Ugaszę ogień, a wy idźcie do wyjścia.
Zgodnie
z jego poleceniem pozostali opuścili płonący budynek. Z Garym i
jego pokemonem zostali jedynie Chris i Rhythmox. Chris chwycił
wiszącą na ścianie gaśnicę i stanął obok Washdry'a. Sam pożar
nie był trudny do okiełznania. O wiele większe kłopoty sprawiały
podpalające wszystko Meerysie.
- Washdry, musimy uspokoić
Meerysie zanim dokonają większych zniszczeń - poinstruował
pokemona.
Szop wypluł z pyszczka strumień wody. Atak uderzył
we dwie rozszalałe owce. Po jego przejściu przemoczone pokemony
wydawały się znacznie spokojniejsze, a może zwyczajnie ogłuszone
strumieniem wody.
- Ritama! - zawołał Rhythmox wyrzucając z
siebie serię błyskawic.
Pioruny dopadły kolejnego
rozhisteryzowanego pokemona. Porażona prądem Meerysia upadła na
ziemię. Kolejna została spacyfikowana za pomocą gaśnic. Sytuacja
zdawała się wracać pod kontrolę. Obok Gary'ego, Chrisa i ich
pokemonów pojawili się hodowcy trzody w asyście strażaków.
Meerysie, póki nieprzytomne, zostały pozamykane w
pokeballach, gdzie nie mogły wyrządzić nikomu krzywdy. Nikt z
przebywających w budynku podczas targów nie ucierpiał w
pożarze. Niestety nie udało się złapać sprawców
zamieszania, Zespołu Witamina C.
***
Robin McIntyre zatrzymał
się w Irina City przejazdem. Miasto, w którym wszystko miało
swój początek odwiedzał sporadycznie i niechętnie. Jednak w
oczekiwaniu na przesyłkę z wyspy postanowił zrobić sobie kilka
dni przerwy i po doglądać swoich interesów w Irina. Od wielu
lat był właścicielem teatru Kawa. Nie znał się na prowadzeniu
tego typu instytucji, dlatego też całkowitą odpowiedzialność za
miejsce przejęła Czarna Róża.
Pan McIntyre siedział w
swoim biurze i spoglądał w okno. W oddali widział błękitną
linię znaczącą morze Bursztynowe oraz wolno poruszające się na
jego tle statki.
- Ja i Thomas czekamy na przybycie ładunku -
oznajmiła Angela, zrzucając kosmyk włosów ramienia.
Robin
spojrzał na dziewczynę, ale nic nie odpowiedział. Jedyna kobieta
wśród regulatorów była w wieku jego syna. Dlatego też
czuł się niezręcznie ilekroć przychodziła rozmówić się
z nim. O wiele lepiej załatwiało mu się interesy z Thomasem, albo
profesorem.
Do gabinetu weszła Rose. Trzasnęła drzwiami i z
gniewnym wyrazem twarzy podeszła do biurka.
- Dzień dobry -
powiedziała złośliwie Angela.
- Wyjdź już - poprosiła ją
grzecznie Rose.
- Ale ja do pani nie przyszłam - zaśmiała
się.
Angela nawet nie starała się udawać, że lubi Rose. Nie
potrafiła zdefiniować związku łączącego Czarną Różę z
McIntyrem. Na pierwszy rzut oka wyglądali na bliskich przyjaciół,
których łączy wieloletnia znajomość, albo na parę
kochanków, którzy zachowują wobec siebie duży
dystans. Angela nie ukrywała, że czuła się doskonale wśród
mężczyzn, a Rose była dla niej kimś na kształt konkurentki.
-
Zostaw nas samych - poprosił Robin.
Angela głośno westchnęła
i wstała z miejsca. Spokojnym krokiem opuściła gabinet szefa.
-
Musimy pogadać - oznajmiła, zajmując wcześniejsze miejsce
nastolatki.
- Jeżeli chodzi o teatr to wiesz, że nie...
-
Nie chodzi o teatr tylko o mojego syna - powiedziała gniewnie.
-
Kyle? A co? Już dotarł do Irina City? - udał zdziwionego.
-
Skąd wiesz? - zapytała.
- Ostatnio spotkałem go z Henrym w
Townview.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś? - Czarna Róża
podniosła głos.
- Po co masz się denerwować Danielsami?
-
Cholera! - uderzyła dłonią w stół. - Sama decyduję, czym
się będę się denerwowała.
- Dobra - mruknął. - Nie musisz
podnosić głosu.
Po jego słowach Czarna Róża dodała z
większym współczuciem w głosie:
- A co u Natalie?
-
Nie wiem - westchnął. - Jest na obserwacji w szpitalu w Townview.
- Następnym razem pozdrów ją ode mnie - powiedziała
życzliwie. - Muszę się zbierać. W przyszłym tygodniu mamy
premierę w teatrze - dodała. - Jeśli masz ochotę, wpadnij.
Robin
skinął głową. Miał ważniejsze zmartwienia na głowie niż
premiery teatralne. W coraz większym napięciu oczekiwał na
przesyłkę z wyspy.
***
Dzień po pożarze areny, budynek
straszył posępną ciszą. Wokoło niego ustawiono znaki: "Zakaz
wejścia. Grozi zawaleniem". Alissa Christeensen minęła
miejsce targów nie zwracając na nie szczególnej uwagi.
Dziewczyna śpieszyła się na spotkanie z Garym. Miejscowy lider
poprosił ją, aby z samego rana odwiedziła go w sali. Zapytany, czy
chodzi o pojedynek? Odparł krótko: "nie". Mimo
wszystko zabrała ze sobą swoje pokemony. Nigdy nie wiadomo, kiedy
kieszonkowy stworek może okazać się przydatny. Pośpiesznie zeszła
z głównej drogi na plażę. Od morza wiał chłodny wicher.
Zapięła kurtkę i przyśpieszyła kroku. Po krótkim marszu
zniknęła w rzędzie domków turystycznych. Wśród nich
stał ten, w którym niegdyś mieszkała. Pamiętała go jak
przez mgłę. Z komina wydobywał się szary dym, a na niezabudowanej
werandzie siedziała kobieta w średnim wieku. Alissa przez moment
zastanawiała się, czy może powinna podejść i przywitać się.
Jednak szybko porzuciła tę myśl. Ruszyła dalej. Wkrótce
zaczęła się nowa część osiedla. Zaraz za nią znajdował się
biały budynek. Niegdyś służył jako pływalnia, ale nie tak dawno
temu został zlicytowany, a potem przeznaczony na arenę lidera. Po
przejściu na emeryturę pana Abramsa, nowym liderem został członek
Kabaertu Żartów Rozluźniających. Do tego momentu wszystko
było jasne dla Alissy.
Największym jednak problemem była myśl,
że liderem jest Gary, a nie jak wcześniej w to wierzyła jej brat.
Już nie gniewała się na Chrisa. Tym bardziej po wczorajszej akcji
z gaszeniem areny. Przeszłość Christeensenów była ponura i
pełna blizn, które przyjmowało najstarsze z trójki
rodzeństwa. Dzięki niemu ona i Sunny mieli dobre dzieciństwo. Nie
musiał być liderem, aby być wspaniałym bratem. Tego była pewna.
Przekroczyła próg areny. Było to pomieszczenie o
błękitnych ścianach i dużych oknach wpuszczających promienie
słońca. Naprzeciwległej do wejścia ścianie znajdowały się
drzwi prowadzące do innych pomieszczeń. Większość sali zajmował
jednak opróżniony z wody basen.
- Gary? - zawołała
niepewnie dziewczyna.
- O, nareszcie jesteś - usłyszała głos
Wanderera. - Chris! Ktoś do ciebie - zawołał.
Z bocznego
pomieszczenia wyłonił się Chris. Widok siostry zaskoczył go.
Niepewnym krokiem zbliżył się do dziewczyny czekając na
jakąkolwiek reakcję z jej strony.
- Pogadajcie sobie -
oświadczył Gary zarzucając na ramę fioletową kurtkę. - A ja
spadam do domu.
Po tych słowach zostawił Christeensenów
w arenie. Alissa usiadła nad basenem i zaczęła:
- Dlaczego
powiedziałeś mi, że jesteś liderem?
- A nie wystarczy zwykłe:
"przepraszam"? - spróbował wyminąć temat.
-
Chris, poważnie. Chcę to wiedzieć.
- Tak jakoś wyszło -
odparł niechętnie.
- Co wyszło? - zirytowała się Alissa. -
Chyba możesz mi powiedzieć?
Westchnął, jakby zbierał się w
sobie. W końcu przemówił:
- Czesne w Akademii Pokemon
były dosyć wysokie, sama przyznasz. Trudno było mi opłacać twoją
szkołę, a jednocześnie wyprawy Sunny'ego do innych regionów
pracując tylko w Kawie. Potrzebowałem dodatkowej forsy.
- A
więc znalazłeś sobie pracę - domyśliła się.
- Zostałem
pomocnikiem trenera - powiedział. - Gdybyś dowiedziała się, że
czyszczę baseny nie pozwoliłabyś mi na to, a nie chciałem żebyś
rezygnowała ze szkoły, która jest dla ciebie taka ważna.
-
Nie zrezygnowałabym - mruknęła. - Fakt, nie chciałam wracać do
Irina, ale gdybym wiedziała, że krucho u ciebie z forsą zaczęłabym
jakąś pracę w wakacje - wyjaśniła. - Ale ty cały czas
zapewniałeś mnie, że jako lider radzisz sobie doskonale.
Chris
podrapał się po brodzie i stwierdził:
- Wiesz, że jesteś
moją ulubioną siostrą?
- Tak, bo jedyną. No, chyba że liczysz
Słoneczko nie jako brata, a siostrę... - zażartowała.
-
Trochę jest zniewieściały - przyznał całkiem poważnie.
-
Czyli już wszystko sobie wyjaśniliście? - zapytał Gary wracając
na salę.
- Podsłuchiwałeś nas? - warknął Christeensen.
-
Tak - odparł bez skrępowania. - Złożyłem się z Carterem, że to
całe "godzenie się" - podkreślił słowo - zajmie wam
więcej niż pięć minut. Przegrałem zakład... - dodał ponuro.
Po chwili mówił znacznie weselszym głosem:
- Alissa,
kiedy masz zamiar wyzwać mnie na pojedynek o odznakę? Jestem
ciekawy, czego nauczyłaś się w tej całej akademii.
- Jak
najszybciej - odparła ochoczo.
- Jeżeli pogoda dopisze możemy
stoczyć walkę na plaży - stwierdził lider. - Pojutrze większość
mieszkańców będzie obecna na konkursie koordynatorskim, a
więc będziemy mieli całą plażę tylko dla siebie.
Czerwiec, 1994
Z nadejściem czerwcowych dni do
Irina City nadciągali turyści. Wypełniały się plaże, port,
molo, deptak, sklepy z upominkami, restauracje i hotele. Powietrze
było duszne i ciężkie, ale mimo to nikt nie narzekał. Promienie
słońca ogrzewały blaszany dach, na którym leżała różowa
kotka
w dużych brązowych okularach.
- Oniau... - ziewnęła,
przeciągając się.
Hałasy nie robiły na Sonii większego
wrażenia. Zdążyła przywyknąć, a co ważniejsze potrafiła
rozpoznać "swoich". Jedno spojrzenie kotki potrafiło
powiedzieć, czy ktoś pochodzi z Irina City, czy też przyjechał tu
na wakacje. Jej uwagę przykuła dwójka osiemnastoletnich
chłopaków idących pustą alejką.
- Załatwiłeś sobie
już gdzieś praktyki? - spytał Chris.
Carter wzruszył
ramionami. Okres szkoły minął nim się spostrzegł. Do oficjalnego
zakończenia szkoły zostało im jeszcze kilka dni.
- Słyszałem,
że przyjmują w teatrze - odparł.
- Ty i teatr? - zapytał dla
pewności Chris.
- No co? - zapytał niewinnie. - Gary Wanderer
pracuje tam już od kilku miesięcy - podał za przykład kolegę z
klasy. - Moglibyśmy razem popytać o praktyki w Kawie.
Chris już
miał się zgodzić, wszakże nie miał jeszcze pomysłu, gdy zza
zakrętu na chłopaków wyszedł dziewięcioletni chłopaczek.
Lichej postury blondynek zatrzymał się na widok zbliżających się
nastolatków. Miał na imię Sunny, ale wszyscy wołali na
niego Słoneczko. Był on młodszym bratem Chrisa i starszym Alissy.
- Co tu robisz, Sunny? - zapytał gniewnie starszy brat na widok
chłopca podpierającego ścianę.
Ten tylko wzruszył ramionami.
Chris domyślał się, co może oznaczać jego zachowanie.
-
Muszę już lecieć. Pogadamy jutro - zwrócił się do Cartera
i chwytając Słoneczko za rękę zniknął za zakrętem. Tam, na
końcu ulicy znajdował się dom Christeensenów. Był to
niewysoki budynek o spadzistym dachu i drewnianych drzwiach, otaczał
go szary murek, znad którego wybijały się piwonie. Przed
wejściem stała kilkuletnia Alissa. Miała długie i ciemne włosy
zakrywające jej część twarzy. Stała w białej zwiewnej sukience
i do piersi kurczowo przyciskała pluszową zabawkę. Chris minął
dziewczynkę głaszcząc ją po głowie. Doszedł do wejścia, gdzie
stała ich matka, policjant oraz wścibska sąsiadka.
- Co tutaj
się dzieje? - zapytał bardzo poważnie.
- Aspirant Joel Finnie
- przedstawił się policjant. - Próbuje ustalić co się
dzieje.
- Już mówiłam! - wtrąciła się matka. - Mój
mąż wyszedł z domu i nie wrócił.
- Kiedy? - zapytał
Joel.
- Dziś rano - wtrąciła się sąsiadka, Tamyra Borey
zwana Teklą lub Tekliszonem. - Ja pana wezwałam. Dzieci tej pani
cały dzień bawią się na ulicy. Hałasują mi pod oknami i tak
cały dzień!
- Przepraszam - przerwał jej zdenerwowany Chris. -
Czy może pani pilnować swojego nosa?
- Ty mnie, gówniarzu,
będziesz pouczał? - syknęła. - Słyszał pan aspilant? Groził
mi!
Joel spojrzał na rozjuszoną kobietę ze spokojem.
-
Chciałbym porozmawiać z panią Christeensen i jej dziećmi na
osobności - powiedział.
Tamyra Borey niechętnie odeszła.
Policjant w towarzystwie pani Christeensen i jej starszego syna
weszli do domu, gdzie długo rozmawiali. Wścibskie ucho sąsiadki
nie potrafiło dosłyszeć spod okna jaki przebieg miała rozmowa z
policjantem. Finnie opuścił dom i minął sąsiadkę, która
czekała pod drzwiami na jakieś tłumaczenia.
Jedni rodzice
otaczali dzieci opieką, a inni rozpieszczali swoje latorośle
drogimi prezentami. Państwo Christeensen stanowili przykład
opiekunów, którzy zapominali o swoich powinnościach.
Ich dziewięcioletni syn i czteroletnia córka niejednokrotnie
zostawali sami w domu. Ojciec miał w zwyczaju wychodzić bez słowa
i nie pojawiać się całe tygodnie, matka w tym czasie zajmowała
się poszukiwaniami swojej drugiej połowy. Przyglądający się temu
z boku Chris tylko kręcił głową. Jego rodzice istnieli wyłącznie
dla siebie samych. O ile on jakoś do tego przywykł, martwił się
swoim młodszym rodzeństwem. Alissa i Sunny nie rozumieli jeszcze
zbyt wiele. Zdarzyło się, że nocowali na pogotowiu opiekuńczym,
wśród obcych ludzi, ale to wszystko wydawało się dla dzieci
normalnym ciągiem wydarzeń. Na drugi dzień odbierała ich matka
robiąca awanturę. Potem było kilka dni spokoju i znowu. Dlatego
też Chris obiecał sobie, że gdy tylko skończy osiemnaście lat
zaopiekuje się maluchami, bez jakiejkolwiek potrzeby angażowania w
to i tak niezainteresowanych rodziców. Póki co,
zdecydował się wspólnie z Carterem zacząć praktyki w
Kawie.
Sierpień, 1994
Po trzydziestu pięciu
latach pracy dyrektor Kawy, pan Sandie przeszedł na zasłużoną
emeryturę. Dla teatru oznaczało to ogromne zmiany. Nowy właściciel
placówki, Robin McIntyre znajdował się w gabinecie na
najwyższym piętrze i z okna przyglądał się wejściu do teatru,
przed którym stała trójka chłopaków.
-
Nikt nie może dowiedzieć się, że istniejesz - mówił dalej
odchodząc od okna.
Betty Daniels słuchała z uwagą. Nadal była
roztrzęsiona wydarzeniami sprzed kilku dni. Nie winiła o to Robina,
a zły los i własną ciekawość, które wpędziły ją w
klatkę.
- Wiem, początkowo to może wydawać ci się straszne -
mówił kręcąc głową - ale musisz zerwać kontakt z Henrym,
Kylem i całym Corella. Oni muszą zapomnieć o twoim istnieniu, a ty
o ich.
- Jak to sobie wyobrażasz? - spytała dotąd milcząca
Betty. - Będą mnie szukać.
- Dlatego powinnaś zmienić imię
- odparł. - To teatr. Wymyśl sobie jakiś pseudonim artystyczny.
Robin rzucił spojrzenie na białą bluzkę kobiety. Po jej
ramionach szły łodygi ozdobione kolcami, od dołu ku górze
pięły się zielone liście, zaś na piersiach widniała róża.
- Rose - rzucił McIntyre. - Idealne imię dla ciebie. Nie mam
więcej czasu. Gdybyś miała kłopoty dzwoń - dodał pośpiesznie i
raz jeszcze wyjrzał przez okno.
- Nie zostajesz w teatrze? -
zaniepokoiła się.
- Nie. Mam zbyt wiele spraw na głowie. Sama
zajmij się wszystkim. Od dziś jesteś moją prawą ręką -
powiedział. - I już widzę, że masz pierwsze zadanie. Na dole jest
jakaś awantura - powiedział.
Betty opuściła gabinet i zeszła
po długich schodach na sam parter. Cały czas powtarzała sobie w
głowie: "Rose, Rose, Rose", jakby chcąc, aby imię
przywarło do niej.
Przed budynkiem teatru stał aspirant Joel
Finnie w asyście dwóch innych policjantów. Chris
Christeensen awanturował się ze stróżem prawa, Gary
próbował załagodzić sytuację, jednak jego spokojny ton
głosu ginął pomiędzy krzykami swojego przyjaciela, a zawodzeniami
czterolatki. Carter stał z boku wraz z Sunnym i Alissą,
bezskutecznie próbując uspokoić histeryzującą dziewczynkę.
Na dole pojawiła się Betty Daniels.
- Przepraszam - przerwała
stanowczym głosem. - Pracujecie w teatrze? - zapytała ni stąd ni
zowąd.
Carter przytaknął i wskazał palcem na kłócących
się z policją Chrisa i Gary'ego.
- A panowie? - zajęła się
mundurowymi.
- Dostaliśmy zgłoszenie, że rodzice tych dzieci -
Joel Finnie wskazał kolejno na Chrisa, Sunny'ego i Alissę -
wyjechali sobie kilka tygodni temu.
- Tekliszon kontratakuje -
przewrócił oczyma Carter wycierając rękawem łzy Alissy.
-
Alissa i Słoneczko są pod moją opieką - powiedział znacznie
spokojniej brat maluchów.
- Musimy zabrać tę dwójkę
do ośrodka opieki - wyjaśnił policjant.
- Macie jakąś
rodzinę, która mogłaby się zająć twoim rodzeństwem? -
pani Daniels zwróciła się do chłopaka.
- Nie... -
odparł zdając sobie sprawę, że znalazł się w beznadziejnym
położeniu. - Ale sam doskonale sobie radzę - dodał pewniej.
-
Nie masz skończonych osiemnastu lat - przypomniał mu Joel.
-
Skończę za dwa miesiące - upierał się.
- A co z twoimi
rodzicami? - pytała Betty. - Wiesz, gdzie wyjechali?
- Nie, ale
robili już tak wcześniej... - przyznał niechętnie.
Pani
Daniels spojrzała na małą Alissę. Dziewczynka była w wieku
Kyle'a.
- Ja chyba jeszcze się nie przedstawiłam - Betty
nieoczekiwanie zmieniła temat. - Nazywam się... Rose i jestem nowym
dyrektorem Teatru Kawa. Chłopak... - powiedziała niepewnie.
-
Chris - przedstawił się szybko Christeensen.
- Chris niedawno
zaczął pracę w moim teatrze. On i jego rodzeństwo mogą zostać
pod moją opieką do czasu, aż nie skończy tych osiemnastu lat -
zadeklarowała.
- Skoro tak... - pokiwał głową Joel. - Proszę
udać się jutro do urzędu miasta i załatwić całą biurokrację.
Nic tu po nas - mruknął odchodząc z swoimi pomocnikami.
Rose
pożegnała policjantów chłodnym spojrzeniem.
- Słowo
daję - mruknęła - pozwala się dzieciom na podróże po
regionie, a jeśli chodzi o opiekę nad rodzeństwem przez prawie
dorosłego człowieka robi się jakieś problemy.
- Dziękuję
pani - powiedział Chris.
- Nie ma za co - odparła. - O ile się
orientuję strych jest pusty. Możesz tam się wprowadzić ze swoim
rodzeństwem. I przy okazji mówcie mi Rose - za drugim razem
użyła swojego nowego imienia z większą swobodą.
Tym razem
rodzice nie wrócili po dzieci. Po kilku tygodniach ich matka
wróciła do domu, ale nie brakowało jej dzieci. Dostając
list, w którym poinformowano ją o przejściu opieki nad
Sunnym i Alissą na starszego z synów odczuła ulgę. Wkrótce
potem założyła nową rodzinę. Była odpowiedzialniejsza i
mądrzejsza.