sobota, 30 listopada 2013

Paras Hitmonlee

UWAGA! SPOILERY! 

Paras Hitmonlee
Miasto Esari City
Profesja Celebrytka
Debiut Szał na Pikaczu
Wiek 26
Krewni
  • Ashley (kuzynka)
Osiągnięcia Nieznane
Wzór Temacu

Charakterystyka Paras
Celebrytka i znana osobistość w Jhnelle. Jest ona jurorem w konkursie koordynatorów. Bez najmniejszych oporów krytykuje wszystkich uczestników poza swoja kuzynką - Ashlyn. 

Ashlyn

UWAGA! SPOILERY! 

Ashley
Miasto Esari City
Profesja Koordynatorka
Debiut Szał na Pikaczu
Wiek 8
Krewni
  • Paras Hitmonlee (kuzynka)
Osiągnięcia
  • top 8 konkursu koordynatorów
Wzór Emily

Charakterystyka Ashlyn
Zarozumiała, przekonana o swojej wyższości i niegrzeczna dziewczynka startuje w konkursie koordynatorów. Dzięki dzikiej karcie wręczonej przez kuzynkę będącą jurorką udaje jej się awansować do finałowej dziesiątki i pomyślnie przejść przez etap w Townview, aby wreszcie zająć ósme miejsce w Irina City.

 Pokemony
 - które ma przy sobie
Pikaczu Używany przede wszystkim do pokazów konkursowych.

Seth Bouswell

UWAGA! SPOILERY! 

Seth Bouswell
Miasto Esari City
Profesja Lider / Mechanik
Debiut Wspólne korzyści
Wiek 32
Krewni Nieznani
Osiągnięcia
  • status lidera w Esari
Wzór Fernando

Charakterystyka Setha
Poza pracą w warsztacie samochodowym pełni również rolę lidera Esari City. Używa pokemonów typu ognistego. W pierwszym starciu pokonuje Josha, ale daje mu szansę na rewanż, jeśli ten pomoże Kyle'owi nauczyć Rathvila ataku Elektrycznego łańcucha. Pomaga w organizacji konkursu koordynatorskiego.


 Pokemony
 - które ma przy sobie
Volcano Główny pokemon Setha.
Rascal Bardziej pełni funkcję maskotki lidera.

piątek, 29 listopada 2013

Sven Idler

UWAGA! SPOILERY! 

Sven Idler
Miasto Lakeside Town
Profesja Trener
Debiut Klątwa starego domu. Duchy w natarciu
Wiek ok.20
Krewni Nieznani
Osiągnięcia Nieznane
Wzór Christopher

Charakterystyka Svena
Trener pochodzący z Lakeside Town. Niewiele o nim wiadomo. Josh poznaje go w motelu w Lakeside Town. Sven okazuje się posiadać ogromną wiedzę na temat pokemonów duchów i decyduje się pokazać Joshowi nawiedzony dom. Ponownie pojawia się podczas konkursu w Townview, gdzie jego Scizored pomaga Jimmy'emu rozkruszyć mistyczny kamień.

 Pokemony
 - które ma przy sobie
Scizored Jego ostrza pomagają rozkruszyć mistyczny kamień.

Tamara Borey

UWAGA! SPOILERY! 

Tamara Borey
Miasto Lakeside Town
Profesja Gospodyni domowa
Debiut Klątwa starego domu. Duchy w natarciu
Wiek ok.45
Krewni Nieznani
Osiągnięcia Nieznane
Wzór Ellen

Charakterystyka Tamary
Mieszkanka Lakeside Town. Niewiele wiadomo o jej życiu. Przed laty poznała Dennisa i Henry'ego, gdy ci odbywali swoje podróże trenerskie. Jest bardzo wścibska i nieprzyjemna. Przez znajomych przezywana Teklą.

środa, 13 listopada 2013

Rozdział 35: Z piątku na sobotę

Kyle raz jeszcze obejrzał się za siebie. Nie widząc skradającego się za nim Jima, odetchnął i pewnym krokiem wszedł na molo. Przechadzając się po pomostku rozglądał się uważnie w poszukiwaniu znajomej twarzy. Zaraz po walce z ojcem otrzymał wiadomość od Matta Novy'ego, w której trener zaproponował mu transport na Black Moon Island. Po chwili dostrzegł znajomego z "miasta smoków". Mężczyzna znajdował się na jednej z mniejszych łodzi, a obok niego stał Josh Allen i jakaś młoda kobieta. Kyle ruszył w ich kierunku. Z drugiej strony nadchodzili Alissa i Carter. Kyle wątpił w Novy'ego i jego bezinteresowną chęć niesienia pomocy trójce absolwentów Akademii Pokemon w Corella Town. Mimo to nie miał zamiaru gryźć ręki, która mu pomaga. Matta otaczała pozytywna energia, która przechodziła na innych ludzi. Był wesoły, uczciwy i chętnie pomagał innym trenerom w potrzebie.
Uśmiechnął się szeroko i zawołał na przywitanie:
- Cześć wam! - pomachał stojącym przy łodzi.
- Kyle! Alissa! - zawołał Novy. - To dzieciaki, o których ci mówiłem - zwrócił się do milczącej dziewczyny. - Cieszę się, że zdążyliście - dodał przyjaźnie.
- To my dziękujemy za transport - podziękowała Christeensen.
- Skoro wszyscy są to skończmy pierdzielić o wełnie Meerysi i płyńmy - przerwała uprzejmości towarzyszka Matta.
- Tak, przedstawiam wam panią kapitan, która zabierze nas najpierw do Mroźnego Świata, a potem na Black Moon Island, Thia.
- Siema, siema - mruknęła pod nosem. - Pakujcie się na łajbę i spierdzielamy stąd.
Drobnej postury kobieta wynajmowała swoją łódź turystom i trenerom, którzy spóźniali się na rejsy wycieczkowcem. Doskonale znała Morze Bursztynowe i stworzenia czyhające w jego głębinach. W swojej sześcioletniej "karierze" przewoźnika na łodzi tylko kilka razy kursowała do Mroźnego Świata. Ta część Jhnelle była wyjątkowo niegościnna. Pokemony zamieszkujące lodową wyspę miały nieprzyjemne usposobienie i tylko czasami wydawało się, że każdego poranka budzą się z myślą jak dopiec ludziom.
Łódź ruszyła wydając z siebie stłumiony warkot. Kyle spoglądał na oddalające się Boheme. Nie mógł doczekać się wizyty w "świecie wiecznej zimy" jak Mroźny Świat określał jego dziadek. Wyspę znał jedynie z opowieści dziadka, który swego czasu wiele podróżował po Jhnelle. Kyle słyszał od niego o niezwykłych pokemonach żyjących w tamtych okolicach i o opiekunie Boheme zamieszkującym najciemniejszą z jaskiń.
Być może spotkamy tego opiekuna? - spytał samego siebie w myślach.
Do legend zawsze podchodził z dużym dystansem, ale od czasu kiedy spotkał Pierota, wiele się zmieniło w jego sposobie postrzegania świata. Nadal niepewnie sięgał po określenie "legendarny pokemon", ale zaczął wierzyć, że istnieją stworzenia na tyle silne i rzadkie, że przypisuje im się wyjątkowość określaną "legendarnością".
- Po co płyniesz do Mroźnego Świata? - spytał wreszcie wiedziony ciekawością Josh.
Kyle spojrzał na Matta.
- Znacie legendę o założeniu trzech miast? - odpowiedział pytaniem.
- Coś słyszałem - wtrącił się Carter.
- Na samym początku ludzie poszukiwali miejsc, w których mogliby osiedlić się. Dlatego też prosili boskiego smoka o pomoc. Smok wyznaczył im tereny, w których nigdy niczego im nie zabraknie.
- Novan, Darea i Boheme - dopowiedziała Alissa.
- Dokładnie - przytaknął Matt, po czym mówił dalej: - Ludzie założyli osady, a strzec ich mieli trzej opiekunowie. Każdy z strażników został uśpiony poprzez pieczęć.
- I ty chcesz znaleźć tego opiekuna - stwierdził Kyle.
- Niezupełnie. Chcę zapobiec jego znalezieniu - rzucił tajemniczo.
Widząc niezrozumienie wśród pozostałych mówił kontynuował:
- Kilka miesięcy temu pieczęć z Novan City została skradziona. Tym samym strażnik broniący miasta został uwolniony.
- I co z nim się stało? - spytał przejęty Kyle.
- Nie wiem, chyba biega sobie gdzieś po Jhnelle. Początkowo myśleliśmy, że odpowiedzialnym za kradzież pieczęci jest słynny złodziej z Novan.
- Ale trop okazał się mylny - dopowiedział Allen.
- Skąd wiesz? - zdziwił się Matt.
- Będąc w rezerwacie spotkałem liderkę z twojego miasta - wyjaśnił.
- Mówisz o mojej kuzynce, Sandrze. Niestety przestępcy ukradli również pieczęć z Darea i co gorsza złapali Deuce. Obawiam się, że ich następnym celem będzie Disturb. Jeżeli zapanują nad trójką strażników mogą dokonać niewyobrażalnych szkód w całym regionie. Muszę ich powstrzymać. Czy mógłbym liczyć na waszą pomoc? - spytał nieśmiało.
- Nie chcę przerywać waszego pitolenia o niczym, ale zbliżają się kłopoty - wrzasnęła Thia.
W stronę łodzi zbliżała się ciemnogranatowa chmura. Przesuwała się nienaturalnie i bardzo szybko. Zupełnie jakby tylko czekała na moment, w którym zjawią się ludzie. W końcu nieruchomo zawisła nad łodzią. Dopiero z bliska dało się zauważyć, że nie jest to chmura, a kilkanaście stworzonek wielkości głowy przypominających płatki śniegu. Wszystkie miały ogromne uśmiechnięte buzie i kryształowe oczka mieniące się najróżniejszymi odcieniami błękitu.
- Snołi! Snołi! - wołały.
- Co to za cudaki? - zdziwił się Kyle.
- Snowfall - przemówił wielki mistrz D. - Daj się oczarować słodkiemu uśmiechowi tego cholerstwa, a tylko na moment się odwrócisz, one wbiją ci nóż w plecy! Dosłownie!
- Są śliczne - Alissa skomentowała wygląd stworzonek.
W tym samym momencie uśmiechy zniknęły z pyszczków śnieżynek ustępując nieprzyjemnym grymasom złości.
- Ghee...- warczały Snowfall.
Pokemony zaczęły opadać na statek. Ich ostre ramiona wbijały się w pokład jak nóż w masło.
- Musimy pozbyć się tych potworów! - rzucił Josh i sięgnął po pokeball.
- Nie, walka dodatkowo naruszy statek- odkrzyknęła Thia. - Spróbuję dopłynąć do brzegu!
Dziewczyna straciła panowanie nad łodzią kiedy jedna z Snowfall z uśmiechem psychopatycznego mordercy zbiegłego z domu dla obłąkanych wbiła się w ster.
- Trzymajcie się! - zawołała Thia tracąc równowagę.
Kolejne Snowfall uderzały w łódź, która niczym łupinka orzecha pchnięta przez falę uderzyła w końcu o brzeg wyspy. Zapadła cisza. Thia otworzyła oczy. Obok leżała nieprzytomna, ale szczęśliwa poke-śnieżynka. Kobieta wstała i rozejrzała się. Łódź, choć zniszczona dobrnęła do brzegu.
- Nikomu nic się nie stało? - zawołała.
- Nie - odkrzyknęła Alissa.
- Piwo rozlałem - poskarżył się Matt.
- Czyli nic się nie stało...
- Jak nic? Moja ostatnia puszka, ale przynajmniej dotarliśmy do Mroźnego Świata - stwierdził, rzucając spojrzenie na ogromną grotę i drzewa przykryte białym puchem.
- Czemu Snowfall nas zaatakowały? - zdziwił się Kyle.
- W serialu o pokemonach w... - szukała w pamięci Thia - w sezonie "Pigment i Pierdła"* tłumaczyli, że pokemony ochraniają swoje terytorium, ale w rzeczywistości stworzenia zamieszkujące Mroźny Świat są po prostu wredne.
- Łódź bardzo ucierpiała? - zainteresował się Carter.
- Nie tak bardzo, żebym nie mogła jej naprawić... Chyba... - odparła. - W każdym razie załatwcie to, co macie do załatwienia, a ja ogarnę ten bajzel.
 ***

Pięcioosobowa ekspedycja ruszyła w stronę wejścia do jaskini, w której wnętrzu postawiono posąg z pieczęcią ku czci Disturba. Przodem szli Josh i Alissa, a tuż za nimi pozostała trójka. Wystarczył moment nieuwagi, chwila beztroski lub złośliwość przyglądającym się ludziom poke-śnieżynkom, aby śnieg znajdujący się nad wejściem do pieczary zaczął gwałtownie obsuwać się. Lawina białego puchu niczym mur oddzieliła Allena i Christeensen od pozostałych. Na moment zapadła grobowa cisza. Jako pierwszy zareagował Carter:
- Musimy ich odkopać!
- Nie ma potrzeby - pokręcił głową Matt. - Te jaskinie mają setki korytarzy i labiryntów, a także dróg prowadzących na zewnątrz. Znajdą wyjście.
- Niby jak? - syknął aktor. - Nie mają mapy, nie znają tych tuneli...
- Wiem co mówię... Będziemy tracić czas na kopanie w śniegu, a oni tymczasem wyjdą z innej strony.
- Skąd ta pewność? Nie jesteś żadnym ekspertem od Mroźnego Świata - warknął Carter.
- Z pewnością większym niż ty - odburknął Novy.
Kyle czuł wiszącą w powietrzu kłótnię. Nie miał jednak zamiaru wtrącać się. Z doświadczenia wiedział, że lepiej nie pchać się między młot, a kowadło.
- Kyle! - szturchnął go porozumiewawczo rozdrażniony Matt. - Powiedz, który z nas ma rację.
- Wiedziałem, że tak będzie - mruknął pod nosem nastolatek.
- Ja, twój najlepszy kumpel, na którego porady odnośnie treningu pokemon zawsze możesz liczyć...
- Czy może aktor z twojego ulubionego kabaretu, a w przyszłości także twój kolega z pracy - Carter podał mu drugi wariant.
- Y... Nie wiem... Czuję się jakoś tak hamletycznie... - zaczął kręcić przyparty do muru Daniels.
- A więc? - czekali na rozsądzenie sporu.
- Dajcie chłopcu spokój - wtrąciła się siedząca w łodzi Thia. - Niech jeden lepiej rozpali ognisko, drugi rozejrzy się za jakimś innym wejściem, a trzeci niech pomoże mi z naprawą.
 ***

Alissa otarła twarz ze śniegu i odruchowo spojrzała za siebie. Wejście do groty zostało zasypane. Było bardzo ciemno, ale bez trudu dostrzegła sylwetkę Allena.
- Josh... - zaczęła niepewnie.
Chłopak odwrócił się i pomógł wstać swojej koleżance.
- Jak to się dzieje, że ilekroć was spotkam to wpadam w jakieś tarapaty? - spytał z lekkim uśmieszkiem.
Christeensen wzruszyła jedynie ramionami.
- Lepiej poszukajmy jakiegoś wyjścia - dodał, próbując dostrzec drogę w ciemnościach.
- A nie moglibyśmy roztopić śniegu z pomocą ognistego pokemona?
- To niezbyt bezpieczne. Tutaj wszystko jest z lodu. Ogień mógłby zniszczyć całe to miejsce - stwierdził. - Ale mały płomyk nikomu nie zaszkodzi - stwierdził, wypuszczając z kuli Rabbita.
Sierść ognistego królika błyszczała roztaczając wokoło siebie delikatne światło oświetlające ponurą jaskinię.
- Br...?
- Brrrr. Brrr? - rozległy się odgłosy.
Alissa spojrzała na ścianę, na której siedziały dwa pokaźnych rozmiarów czarne robaki o czerwonych szczękach i długich czułkach. Josh odruchowo sięgnął po pokedex:
- Centiperabox - przemówiło mechaniczne urządzenie. - Te pokemony wije mają bardzo słaby wzrok, gdyż większość życia spędzają w ciemnych jaskiniach. Dlatego też zamiast oczu wykorzystują długie czułka, którymi badają teren.
Alissa schowała się za plecami swojego towarzysza.
- Nie mów mi tylko, że boisz się robaków.
- Nie boję, a brzydzę - zróżnicowała swoje odczucia względem robactwa. - I jedynymi robakami jakich się brzydzę są właśnie Centiperaboxy, a więc chodźmy stąd.
Josh, Alissa i Rabbit ruszyli wąskim przejściem w głąb jaskini. Po krótkim marszu korytarzem dotarli do dużego pomieszczenia skutego lodem. Z sufitu zwisały sople, ściany okrywał biały puch, zaś na środku znajdowało się jezioro.
- Ładne miejsce - powiedział z uznaniem Allen.
- Frej!
Obok nóg trenerów plątał się drobny Friday. Alissa uklękła obok pokemona i pogłaskała go. Z jeziora wyszły jeszcze dwa inne stworki. Maluchy niedawno przyszły na świat i dopiero zaznajamiały się z jaskiniom i sąsiedztwem. Christeensen sięgnęła do torby po pokeball ze swoim Friday'em. Z kuli wyłoniło się światło, które niemal od razu przybrało postać pokemona. Podopieczny Alissy rozejrzał się po jaskini, którą dobrze znał, a dopiero zaś zwrócił uwagę na poke-dzieci.
- Freja... - pokręcił łbem przypominając sobie zdarzenia z Mroźnego Świata.
- Friday, co z tobą? - zapytała dziewczyna widząc jego zaniepokojenie.
Pokemon wydawał się być zdenerwowany, ale Christeensen nie miała prawa wiedzieć dlaczego. Poznali się w drodze z Darea Town, odległej od Mroźnego Świata i problemów z jakimi zmagają się Friday'e mieszkające w nim. Woda zaczęła się burzyć przyciągając czujny wzrok podopiecznego dziewczyny.
- Frej! Fre! - zawołał pośpiesznie.
- Nie rozumiem! Co się dzieje? - podniosła głos Alissa.
Trzy maluchy wycofały się pod ścianę. Z wody wyskoczyła ogromna ryba o wielkim pysku wypełnionym ostrymi jak brzytwy ząbkami. Stwór rzucił się wprost na Friday'e i trenerkę. Alissa stała w bezruchu wpatrzona w wodnego napastnika. Josh pociągnął trenerkę do tyłu. Pokemon z jeziora uderzył w miejsce, w którym przed momentem stała Christeensen. Był na tyle ciężki, aby skruszyć oblodzoną podłogę. Teraz leżał na lądzie uderzając spokojnie cienkimi płetwami w ziemię. Jego spojrzenie budziło niepokój u Friday'a.
- Co to za potwór? - zapytała dziewczyna.
Josh sięgnął po pokedex i ostrożnie zeskanował stworzenie.
- Subdraw - przemówił mechaniczny głos. - Drapieżna ryba żyjąca na bardzo dużych głębokościach. Płynąc z olbrzymią prędkością połyka mniejsze pokemony ogromnym pyskiem.
Podopieczny Alissy przypatrywał się rybie z dozą zdenerwowania. Subdrawy pojawiły się w jeziorach Mroźnego Świata jakieś dwa lata temu. Polowały na pokemony ze stada Friday'a. Za ofiary upatrywały sobie najmłodsze osobniki, które nie potrafiły się bronić, ani nie znały tego miejsca na tyle dobrze, aby skutecznie kryć się przed nim. Friday był jeszcze dzieckiem, kiedy zaatakował go Subdraw. Podczas ucieczki przed myśliwym oddalił się od stada i rodzinnego jeziora. Maluch znalazł się wtedy na pełnym morzu. Długo szukał drogi do domu, ale z każdą przepłyniętą milą bardziej gubił orientację w terenie. Czas mijał, a on rósł i tracił nadzieję, że kiedykolwiek odnajdzie Mroźny Świat i swoje stado. Po długiej tułaczce dał za wygraną i przyłączył się do dziewczyny trenującej pokemony - Alissy Christeensen.
Subdraw ruszył w kierunku Friday'a. Był równie szybki na lądzie, co w wodzie. Z jeziora wynurzyło się jeszcze jedno stworzenie. Był to szary pokemon o szczurzym pysku i ogonie zakończonym ostrymi kolcami. Stał na tylnych łapach w lekko zgarbionej pozycji. Wielkością mógł się równać z Subdrawem.
- Saturday... - wyszeptała Alissa.
Saturday wyskoczył z lodowatej wody, złapał Subdrawa za ogon i wrzucił go z powrotem do jeziora.
- Sata! Sata! - zawołał na kulące się pod ścianą maluchy.
Te zgodnie z poleceniem ruszyły w jeden z wąskim korytarzy. Ich opiekun spojrzał gniewnie na obcych. Pod jego wzrokiem Friday'a Alissy ugiął się.
- Dej! - ryknął Saturday.
Pokemon dziewczyny ruszył za stadem. Porozumiewawczo skinął łbem na swoją właścicielkę. Alissa, Josh i Rabbit ruszyli szybkim krokiem za nim. Okolice jeziora nie były bezpieczne.
- Gdzie idziemy? - spytał Josh.
- Za Friday'em - odparła krótko. W rzeczywistości nie miała pojęcia dokąd zmierzają. Mogła jedynie zaufać swojemu pokemonowi.
Przechodząc w jedną z bocznych grot trafili na terytorium stada. Kilka Friday'ów zwróciło uwagę na obcych. Saturday, za którym tu przyszli zniknął gdzieś w tłumie. Alissa poklepała swojego pokemona po grzbiecie:
- A więc stąd pochodzisz?
Ten ogarnął wzrokiem stado. Ostatni raz był tutaj bardzo dawno temu. Z ledwością przypominał sobie Mroźny Świat i życie tutaj. W głowie pulsowały obrazy, zapachy i dźwięki. Wszystko to zniknęło wraz z odgłosem pękającego lodu. Podłoga zaczęła zapadać się.
- Lód pęka! - zawołał Josh. - Zaraz to pomieszczenie zatonie!
Friday'e zaczęły skakać do wody. Jej temperatura nie robiła na nich większego wrażenia. Panika wśród stworków wybuchła dopiero wraz z pojawieniem się kilku Subdrawów.
Saturday będący przywódcą stada rzucił się jednego z napastników. Niestety z drugiej strony uderzył go inny Subdraw. Alissa i Josh pomogli wydostać się na brzeg rannemu przywódcy stada.
- Fraja! - warknął Friday.
- Racja - skinęła głową jego trenerka. - Musimy pozbyć się tych nieproszonych gości. Bitebat! Prequel! Gooseberry! Wybieram was!
- Rabbit, ty też pomóż! - wtrącił się Josh.
- Bitebat - zaczęła Christeensen. - Użyj promienia ogłupiającego!
Nietoperz wypuścił z pyszczka fale dźwiękowe, które wprowadziły zamęt wśród rybich wrogów. Ataki Wkurwienia się i Płomienia niespodziewanie wybudziły Subdrawy z zaserwowanego wcześniej otępienia, aby mogły ostatecznie oberwać Wodną bronią od Prequela i Friday'a. Poke-ryby były na straconej pozycji. Nie mogąc konkurować z atakami pokemonów Alissy i Josha prędko wycofały się. Friday'e ze stada naprawiły wyrwę w lodzie używając Lodowego promienia. Wszystko wskazywało na to, że sytuacja została opanowana. Od tamtego czasu Subdrawy nie nękały więcej stada Friday'ów. Alissa, Josh i ich pokemony mogli ruszyć w dalszą drogę korytarzami podziemnej jaskini.


* "Pigment i Pierdła" jest nawiązaniem do sezonu pokemonów "Diamond&Pearl".
Dex: 33, 64, 83, 124

wtorek, 12 listopada 2013

Rozdział 34: Tata kontra syn

Prowadzenie areny wymagało o wiele więcej niż to mogło wydawać się podróżującemu trenerowi. Obowiązki lidera nie ograniczały się jedynie do przyjmowania wyzwań od przyszłych mistrzów pokemon, dla których najważniejsza jest przyjaźń z pokemonem. Prowadzenie hali walk w dużej mierze opierało się na marketingu. Poczynając od dokumentów od miasta zezwalających na prowadzenie działalności liderskiej, wynajmu odpowiedniej przestrzeni, ubezpieczeniach, posiadaniu atrakcyjnej wizualnie odznaki będącej marką dla stadionu, opiece nad pokemonami, zatrudnieniu stażystów, praktykantów i pomocników, wszelakich opłatach, kończąc na sprawach trywialnych jak reklama na stronie internetowej. Ponadto istniały specjalne szkolenia dla "najlepszego w mieście" jak określano lidera. Trenerzy nie przepadali za szkoleniami, które jak na złość były obowiązkowe. Raz do roku musieli więc przezwyciężyć swoje opory i pojawić się na wykładzie o zasadach bezpieczeństwa prowadzonych przez jakiegoś naukowca niewynurzającego się spod sterty książek, dla którego życie kończy się na jego własnym pokoju i nudnych przemówieniach. Ponadto należało rozliczać się z ligą Jhnelle. Zarządcy ligi utrzymywali stadiony płacąc ich właścicielom trzydzieści cztery procent zysków z mistrzostw, czyli około trzystu tysięcy rocznie na jednego. Co ambitniejsi liderzy jak Matt Novy organizowali drzwi otwarte dla trenerów. Promując w ten sposób zawody związane z pokemonami. Poza pracą na arenie liderzy mogli dorabiać sobie jak Gary będący kabareciarzem, czy Seth prowadzący zakład wulkanizacji opon. Bardzo ważnym obowiązkiem lidera było pojawianie się na mistrzostwach ligi Jhnelle będących zakończeniem sezonu. Obowiązek wiązał się z uczestnictwem w turnieju. "Najlepszy w mieście" mógł zgłosić chęć udziału w zawodach bez posiadania ośmiu odznak. Wystarczyło, aby siedmiu pozostałych liderów wyraziłoby zgodę na jego start. W razie braku takiej "zgody" lider musi stoczyć walkę z każdym przeciwstawiającym mu się mistrzem.
Miami wylądował na trawniku tuż przed budynkiem przypominającym salę gimnastyczną Akademii Pokemon w Corella. Nad wejściem do środka znajdował się granatowy napis: "Arena lidera. Boheme City".
Z grzbietu lwa zeskoczył Henry Daniels. Pogłaskał kota po łbie i zamknął na powrót w pokeballu.
- Nareszcie - westchnął, kierując się do wejścia.
Wrócił właśnie z obowiązkowego szkolenia w Townview. Teraz nie marzył o niczym tak bardzo jak o kubku kawy i aspirynie. Nie znosił podróżować. Młodzieńcza chęć poznawania świata minęła bezpowrotnie. Z budynku wyłonił się jego asystent.
- Prze pana! - wołał słabiutkim głosem.
- Co się stało? - zapytał wyraźnie dając mu do zrozumienia, że jest zmęczony.
- Dzwonił profesor Harding!
- I?
- I nie wiem! - zameldował posłusznie. - Nie chciał powiedzieć, bo to prywatna sprawa. A ja mu na to, że ja i tak wszystkiego się dowiem prędzej czy później, więc może mi powiedzieć, a on na to, że ma pan oddzwonić.
- Zgoda, zajmę się tym potem.
- Nie! Teraz, to ważne! - nalegał asystent.
Henry wiedział, że nadgorliwy asystent nie da mu spokoju dopóki nie oddzwoni do profesora.
Zniecierpliwiony ruszył do swojego gabinetu, aby zadzwonić do Dennisa. Pośpiesznym krokiem ruszył w stronę swojego biura, gdzie spał mały Statusent z różowym czubkiem. Obok leżał telefon.
- Laboratorium Pokemon w Corella Town. W czym mogę pomóc? - w słuchawce rozbrzmiał głos Dennisa.
- Cześć, to ja Henry. Mój asystent mówił, że dzwoniłeś w jakiejś ważnej sprawie.
- Ja? Ważnej? - zdziwił się. - W zasadzie... W sobotę urządzam swoje urodziny. Wpadniesz?
- Czterdzieści trzy lata za tobą i nadal jesteś starym kawalerem - zaśmiał się Henry.
- A ty... Sam jesteś stary - mruknął.
- Za to właśnie cię cenię, drogi przyjacielu. Za stępioną ripostę.
- Szkoda, że nie spotkamy się w starym składzie - zaczął odruchowo profesor.
Henry milczał.
- Jakiś czas temu w Townview spotkałem Robina McIntyre.
- Żartujesz?! Co słychać u niego i Natalie? Nadal są razem? Gdzie mieszkają? - zarzucił Henry'ego stosem pytań.
- Nie wiem. Rozmawialiśmy krótką chwilę. Wiem tylko, tyle że poszukuje Pierota i Underpierota.
- Legendy Jhnelle? Robin poszukuje dwóch z trzech najpotężniejszych legend regionu Jhnelle, a ty mi mówisz dopiero teraz? Tylko po co?
- Może chce dokończyć pracę profesora Poplara?
- Profesor chciał, abyśmy odnaleźli Underpierota i powstrzymali go przed niszczeniem Jhnelle, a on zapewne ma mniej rozsądne powody.
- Czasem myślę, że to nasza wina - stwierdził pan Daniels.
- To znaczy?
- Po tym zdarzeniu w laboratorium z Underpierotem odsunął się z Natalie od nas. Ty wyjechałeś prowadzić badania w Liyah, Betty zniknęła, a ja zająłem się areną w Boheme City.
Dennis milczał. Dopiero po chwili odezwał się markotnym głosem:
- Zabrzmi banalnie, ale każdy ruszył w swoją stronę. To niczyja wina, ani Underpierota, ani tego laboratorium, ani nawet nasza. Nie możemy wpływać na rzeczy, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć.
Do pomieszczenia wszedł asystent.
- Przyszedł jakiś "mistrz pokemonów" - powiedział ironicznie. - Chce panu skopać dupę.
Henry skinął głową.
- Mam wyzwanie na pojedynek. Muszę kończyć. Widzimy się w sobotę - powiedział, odkładając słuchawkę telefonu.
Na korytarzu czekał poddenerwowany Josh. Jego myśli biegały wokół walki z liderem. Od momentu opuszczenia Corella Town nie mógł doczekać się walki z panem Danielsem, którego bardzo szanował i podziwiał. Zazdrościł Kyle'owi takiego ojca. W przeciwieństwie do rodziny Allenów, Henry miał wszystko pod kontrolą. Josh znał "historię" odejścia pani Daniels i podziwiał lidera za jego charakter. Nie załamał się po odejściu żony, wręcz przeciwnie... Znalazł siłę, aby dzielić obowiązki pomiędzy wychowanie syna, a opiekę nad stadionem.
***

Zima nie miała zamiaru opuszczać Boheme City. Dzięki sąsiedztwu z Mroźnym Światem chłód utrzymywał się nad miastem szóstego lidera kilka tygodni dłużej niż gdziekolwiek indziej. Matt Novy stał na pomostku i przez lornetkę spoglądał na odległą wyspę otoczoną ze wszystkich stron mgłą. Według legendy mieszkał na niej trzeci ze strażników. Nie chciał obudzić Disturba, a jedynie spotkać przestępców zakłócających sen tego stwora.
- Sandra pewnie jeszcze nie dotarła do Novan City - mruknął.
Najważniejsze było, aby Joel Finnie nie domyślił się, że dziewczyna wie o powiązaniach policji z kradzieżą symbolu i uprowadzeniem Deuce.
- Ale zimno - powiedział Josh zbliżając się do Matta.
- Cześć - odparł bez przekonania Matt.
W pierwszej chwili nie rozpoznał Allena. Dopiero po chwili skojarzył twarz.
- Przybyłeś po odznakę? - spytał znacznie pewniej.
- Już zdobyłem - przytaknął z dumą, tym większą, że pokonał pana Danielsa przed Alissą i Kylem. - Nie wiesz może kiedy wypływa następny prom na Black Moon Island?
- Właśnie wypłynął - odpowiedział Matt. - Wynająłem łódź i jutro wyruszam na Black Moon Island. Jeśli chcesz to możesz się zabrać ze mną, ale ostrzegam, robię krótki postój w Mroźnym Świecie.
Josh zgodził się od razu.
***
Jimmy zastukał do potężnych drzwi areny, a następnie uwiesił się na klamce. W progu stanął chudy chłopak mogący mieć około osiemnastu lat. - Taaaaak - odźwierny przeciągnął słowo ziewając.
- Jest tata? - rzucił Kyle.
- Nie mieszkam z rodzicami - odparł.
- Nasz tata - podkreślił Kyle. - Henry Daniels.
- Lider?! - ożywił się nastolatek. - Panie Henry! - wrzasnął. - Jakieś... Jak się nazywacie? - zwrócił się znacznie ciszej do braci.
- Kyle i Jim - przedstawił siebie i brata starszy.
- A na nazwisko?
Kyle wziął głęboki oddech. Przez chwilę doszukiwał się w asystencie lidera jakiegoś podobieństwa do siostry Joy, z którą mógł być spokrewniony. Na co wskazywał przynajmniej jego intelekt.
- Daniels - odpowiedział całkiem spokojnie. - Tak jak nasz ojciec.
- Jacyś chłopcy podający się za pańskie dzieci! - zawołał uśmiechnięty.
W drzwiach pojawił się Henry. Jimmy skoczył ojcu na szyję.
- Jim! Kyle! Czekałem na was! Wchodźcie! - powiedział radośnie zapraszając synów do środka.
Wnętrze hali lidera przypominało Centrum Pokemon. Duże okna oświetlały cały korytarz, dwa ogromne fotele stały pod ścianą, zaraz obok czarnego biurka odgrywającego rolę recepcji. W powietrzu unosił się zapach przypominający lecznicę. Henry specjalizował się w typie toksycznym dlatego obowiązywały go nieco surowsze zasady niż innych liderów. Obcowanie z pokemonami wytwarzającymi trucizny, zarazki i brzydki zapach wymagało posiadania dużej ilości leków, specjalnych stroi i środków dezynfekujących. Przez dwadzieścia lat pracy na stanowisku lidera Henry zdążył się przyzwyczaić do dbania o detale. Zawsze chciał zostać liderem wodnych pokemonów, ale z czasem coś się zmieniło i nim się spostrzegł otrzymał propozycję prowadzenia areny w Boheme City, którą symbolizowała odznaka Odrodzenia.
Lider ruszył do jadalni. Krok za nim ruszył rozglądający się uważnie Kyle. Kiedyś przyjeżdżał do ojca do Boheme City w każde wakacje. Krótko po wyjeździe Betty przeprowadził się tutaj z Henrym. Jednak po trzech miesiącach tata zdecydował, że lepiej, aby syn nie zmieniał swojego domu i razem wrócili do Corella Town. Potem rozpętała się burza z zaginięciem pierwszej pani Daniels, pojawiła się druga pani Daniels, a zaraz za nią wstrętny gnom.
Ojciec zaprowadził swoich synów do niewielkiej kuchni. Dopiero tam wypuścił młodszego syna z objęć i usadowił go przy okrągłym stole. Obok Jima miejsce zajął Kyle. Po chwili w progu stanął asystent.
- Na pewno jesteście głodni - stwierdził pan Daniels.
Nie czekając na odpowiedź zaczął przygotowywać posiłek.
- Możesz już odejść - zwrócił się do swojego asystenta.
- A jak będę potrzebny?
- Nie będziesz. Chciałbym porozmawiać ze swoimi synami.
- A co jeśli jednak będę do czegoś potrzebny? - nie dawał za wygraną.
- To cię zawołam.
- Szkoda nóg, abym przybiegł na każde zawołanie. Jak tu zostanę to...
- Wyjdź - powtórzył Henry. - Skoro już musisz wiedzieć o czym rozmawiamy to podsłuchuj za drzwiami - dodał łagodniej.
Asystent niechętnie opuścił kuchnię.
- Niedługo mistrzostwa Jhnelle - westchnął Henry. - Jesteś przygotowany?
- To znaczy? - pomarkotniał Kyle.
- Chodzi mi o twój zespół. Jesteś dobrze przygotowany?
- Em... - zaczął się zastanawiać. - Tak.
- Wcale nie! - zawołał Jim.
- Milcz, gnomie, bo nie wiesz co wygadujesz - szturchnął go brat. - Mam dobry skład, walk nie przegrywam... Nie przegrywam wielu walk - poprawił się.
- Akurat - prychnął siedmiolatek.
- Nieźle narozrabiałeś, Jim - zaczął pan Daniels.
- Co takiego zrobiłem?
- Uciekłeś z domu! To było głupie i nierozważne!
- Ale zgodziliście się - bronił swego.
- Bo postawiłeś nas przed faktem dokonanym. Powinieneś podziękować swojemu bratu, że zgodził się tobą zająć.
Młody Daniels skrzyżował ręce na piersiach i prychnął niezadowolony. Po chwili dodał:
- Tato... A do pierwszej klasy pójdę od przyszłego roku, prawda?
- Opuściłeś już pierwszy semestr, a więc tak.
- W takim razie mógłbym podróżować z nim dalej? - spytał niewinnie.
- Nie! - wydarł się Kyle.
- Słyszałeś: "nie". Poza tym pamiętasz jaka była umowa, kolego?
- Nie! - warknął naburmuszony.
- Wracasz do domu po zakończeniu konkursu - przypomniał mu.
- Nie! - powtórzył sześciolatek z miną bliską płaczowi.
Nie czekając na odpowiedź ojca wstał od stołu i wybiegł z kuchni.
- Jim! Zaczekaj! - wołał za nim pan Daniels.
- Nie przejmuj się - mruknął Kyle. - Jego właściwości gnomotwórcze nie pozwolą mu odejść daleko. Twój synuś ma to do siebie, że jest jak rzep.
- A ty swoją drogą mógłbyś przestać o nim się tak wyrażać. To twój brat i należy mu się więcej szacunku z twojej strony. O którą odznakę zawalczysz ze mną? - zmienił temat.
- Szóstą.
- Szóstą?! - pan Daniels podniósł głos.
- Ehe, a co?
- Za trochę ponad dwa miesiące rozpoczyna się liga, a ty nie masz nawet sześciu odznak. Nie mówiąc już o solidnym przygotowaniu do zawodów.
- Nie przejmuj się. Zmieszczę się w czasie i jeszcze coś mi zostanie - dodał optymistycznie.
- Niech ci będzie, a zastanawiałeś się nad dalszą karierą? - zapytał, uśmiechając się delikatnie. - Wyruszysz do regionu Liyah, zajmiesz się konkursami, czy może spróbujesz sił jako lider?
Kyle zamilkł. Jakieś osiem miesięcy wcześniej bał się rozczarować ojca i nie wyruszyć w podróż. Nie chciał sprawiać przykrości Henry'emu, ale musiał mu powiedzieć.
- Najpierw spróbuję sił w lidze, a potem zacznę praktyki w teatrze w Irina City.
- W teatrze? - powtórzył słowo zbity z tropu.
- Tak, poznałem już dyrektorkę Kawy i kabaret, który tam pracuje. Nawet pomagałem im przy jednym występie - mówił nieśmiało. - W przyszłym roku chciałbym zacząć tam praktyki.
Henry westchnął głęboko.
- Zupełnie jak mama. Ona od zawsze chciała pracować w Kawie. Wstyd się przyznać, ale ja nigdy nie byłem w tym teatrze. Skoro mój syn będzie tam występował to pewnie teraz będę na każdej premierze. Tylko dlaczego nie zaczniesz już w tym roku?
- Turniej Jhnelle - rzucił hasło. - Dowiedziałem się, że jednym z organizatorów zawodów jest Robin McIntyre.
- Pracodawca regulatorów - dokończył.
- Skąd wiesz?
- Spotkałem go wtedy w Townview...
- Znacie się?
- Tak. Robin pochodzi z Corella Town. Ja, on i Dennis wspólnie zaczynaliśmy podróż pokemon tak jak teraz ty, Josh i ta dziewczyna. Potem nasz kontakt urwał się i dopiero kilka miesięcy temu spotkałem go w Townview - wyjaśnił.
- Cholera, tato! - Kyle uderzył pięścią w stół. - Ten człowiek jest niebezpieczny!
- Skąd wiesz?
- Bo trzyma z regulatorami - stwierdził.
- To żaden powód - mówił spokojnie Henry - nie możesz osądzać człowieka, z którym nie miałeś styczności.
- A regulatorzy?
- To tylko najemnicy. W dodatku działają zgodnie z prawem, a właściwie na jego granicy - przyznał ojciec. - Mogą szukać legendarnego pokemona. To jeszcze nie przestępstwo.
- Tylko po co? - kłócił się Kyle.
Henry wziął głęboki oddech.
- Nasz świętej pamięci mentor, profesor Cornelius Poplar poinformował nas o pokemonie, który zabija ludzi i niszczy region Jhnelle. Myślę, że Robin szuka tego pokemona.
- I to wszystko? - zapytał rozczarowany Kyle.
- Tak - odparł najzwyklej w świecie pan Daniels. - Stoczmy walkę - dodał pogodniej.
- Teraz?
- Długo czekałem na walkę z moim synem - powiedział - nie każ czekać mi dłużej.
***

Chłodny wiatr ustał, słońce znikało za dachami domów, a niebo przybrało granatowy kolor. Kyle i Henry wyszli przed budynek. Nastolatek nie miał okazji walczyć na tak dużym boisku jak to w Boheme City. Pole walki otaczał drewniany płot. Po lewej stronie znajdowały się trybuny, na których siedział pomocnik lidera i obrażony Jimmy.
- Dwa na dwa - ustalił pan Daniels. - Przygotuj się, bo nie mam zamiaru ci odpuszczać.
Kyle wyciągnął pokeball i wyrzucił przed siebie. Na polu walki pojawił się Huff myślący, że jest Slowpokiem.
- Vx, wybieram cię!
Naprzeciwko zmęczonego slowpokowatego pokemona pojawiło się popielate stworzenie. Na okrągłej główce zamieszczone były czerwone, bystre ślepia. Zaś od ciała wychodziły trzy kończyny służące stworowi za nogi.
- Co to znowu? - zaniepokoił się Kyle.
- Twój tata powiedział: "Vx" - mruknął niezadowolony dexter. - Wirus. Najskuteczniej walczyć z nim lekami na przeziębienie.
- Nie mam pokemona antybiotyku - westchnął. - Huff musi wystarczyć. Ognisty podmuch!
- Huf? - spytał baset.
Nie wiedział jakim cudem ma wykonać ognisty atak, ale poznał swojego trenera na tyle, aby rozumieć, że jeśli każe wykonać mu jakiś ognisty atak należy użyć Wodnej broni, którą jako Slowpoke dysponował.
Pokemon wirusek zaczął obracać się wokoło własnej osi niczym szaleniec na dyskotece w domu dla psychicznie chorych. Z wiru zaczęła strzelać szara substancja. Atak Huffa odbił się od "tornada" i uderzył w płot.
- Możemy mieć kłopoty - zdenerwował się Kyle.
- Nie tylko możecie, ale macie - poprawił go ojciec. - Huff jest za wolny, aby przedrzeć się przez obronę Vx.
Baset nie przejmował się. Spokojnym krokiem ruszył w kierunku "karuzeli". Z niezwykłą zwinnością, a przy tym bardzo wolno wymijał kolejne toksyczne pociski. Będąc obok Vx powąchał go i szczeknął, gdy przeciwnik nie zareagował podniósł nogę do góry i obsikał go. Pokemon stanął jak zaklęty. Wirus wyglądał na równie zaskoczonego, co trenerzy.
- Huff... To... To było genialne! - przemówił trener. - Teraz, atakuj go!
Pies ponownie użył Ognistego podmuchu i tym razem Vx został pokonany. Henry wycofał pokonanego pokemona i wyjął z kieszeni kurtki drugi pokeball.
- Poiseon! - rzucił hasło.
Na polu pojawił się fioletowy lis. Miał duże brązowe oczy przypominające szlachetne kamienie i długi, puszysty ogon. Sierść na grzbiecie była jaśniejsza, tworzyła łaty w kształcie czaszki, co mogło wiązać się z typem trującym.
Kyle wycofał Huffa. Jego miejsce zajął Koli.
- Taran! - Kyle od razu przeszedł do ofensywy.
Nie chciał ryzykować, że ojciec trzyma coś w zanadrzu. Wyższa forma Eeveego mogła niemiło zaskoczyć Danielsa i utrudnić mu drogę do ligi. Przegrana oznaczałaby, że następną walkę o odznakę Kyle mógłby podjąć dopiero za miesiąc, a tym samym nie zdążyłby na zawody. Musiał wygrać.
Pojedynek rozpoczęło czołowe zderzenie, po którym nastąpiła wymiana ciosów.
- Wycofaj się, a następnie użyj Trującego skrzeku - nakazał spokojnie Henry.
Na komendę lidera Poiseon odskoczył od przeciwnika. Koli ruszył za nim. Z pyska lisa wydobył się różowy gaz. Trawiasty kot zawrócił omijając atak.
- Użyj Trawiastego promienia!
Z kociej łapy wystrzeliły promienie zielonego światła. Poiseon rzucił się w kierunku przeciwnika po drodze wymijając pociski, aby u swego celu zderzyć się z Kolim. Pokemon Kyle'a przewrócił się na ziemię. Trener zacisnął pięści czekając na reakcję swojego podopiecznego. Kot wstał i otrząsnął się.
- Możesz walczyć dalej?
- Li! - skinął łbem.
Koli dziwnie się czuł. Wraz z momentem użycia kamienia "nie ewolucji" czuł się bezużyteczny. Bunny i Sequel zdążyły ewoluować, a on pomimo najszczerszych chęci nie mógł. Czuł, że wraz ze swoją niemocą przemiany Kyle zdystansował się od niego.
Nagle pokemon poczuł na swoim ciele piekącą energię atakującą go ze wszystkich stron. Nie widział niczego poza szarym dymem, który palił, szczypał i bolał jednocześnie. To był atak Poiseona. Lis usiadł obok otoczonego dymem Koliego i czekał, aż przeciwnik padnie z wyczerpania.
- Co to? - wrzasnął Kyle.
- Już mówię. To Udręka. Jeden z najlepszych ataków jakiego mogą nauczyć się toksyczne pokemony. W momencie kontaktu fizycznego z przeciwnikiem Poiseon używa trucizny, która atakuje z lekkim opóźnieniem. Twój pokemon nic nie widzi. To jak poddajesz się? - spytał na sam koniec.
- Wiesz, że nie mogę. Tu chodzi o ligę i regulatorów... - zaczął jęczeć.
- Wiem, ale co ja poradzę, że nie potrafisz wygrać? - zapytał z surowym wyrazem twarzy.
- Staram się! Nie moja wina, że jestem kiepski. Mówiłem, że wolę pracę w teatrze niż jakąś walkę!
- Przestań mnie wkurwiać! - wrzasnął ojciec. - Za rok rób co chcesz, ale teraz usiłujesz dostać się do ligi, a więc pokaż, że zasługujesz na miejsce w turnieju Jhnelle i daj z siebie wszystko!
Kyle milczał.
- Racja - odparł. - Koli, dajmy z siebie wszystko. Możemy wygrać tylko działajmy razem. Wiem, że nic nie widzisz, dlatego musisz dokładnie słuchać moich poleceń.
- Oli - miauknął.
- Najpierw taran!
Kot ruszył przed siebie uderzając w zaskoczonego lisa.
- Dobra, nawróć i użyj raz jeszcze Promienia trawiastego!
Kot wykonał manewr wyrzucając tym samym Poiseona za pole walki.
- Koli i Kyle wygrywają! - zawołał asystent.
Nastolatek podbiegł do swojego stworka, który ledwo stał na nogach i pogłaskał go.
- Musimy szybko iść do centrum.
- Spokojnie - odparł Henry. - Na zapleczu mam sprzęt medyczny. Zaraz przywrócimy siły twojemu pokemonowi.
W ten sposób Kyle zdobył szóstą odznakę. Nazajutrz rano pożegnał się z ojcem i młodszym bratem. Wyruszył w kierunku portu. Kolejnym celem jego podróży była wyspa "czarnego księżyca".
___________
Dex: 38, 103

wtorek, 5 listopada 2013

Rozdział 33: Carcajou

Boheme City przywitały nieśmiało prześwitujące przez szare chmury promienie słońca. Było zimno. Chłodny wiatr, który przybywał znad Mroźnego Świata przypomniał o porze roku, tym, którzy czekali na nadejście wiosny. 
Przemarznięty mleczarz kończył swoją zmianę. Rozwożenie mleka o świcie, kiedy to mróz jest najdokuczliwszy wprawiało go w irytację. Niektórzy klienci potrafili być nieznośni. Jedni nie zostawiali butelek po mleku, inni wyczekiwali go, aby nawrzeszczeć za spóźnienie. Na szczęście przed końcem pracy zostały mu już tylko trzy ulice: Klombów, Keczupową i Popiołów. Zatrzymał się przed starym, drewnianym domem, od którego odchodziła farba. Dopiero po chwili doszło do niego, że staruszek, który tutaj mieszkał zmarł kilka tygodni temu. Nie chcąc zmarnować butelki z mlekiem przeznaczonej dla nieżyjącego, udał się do altanki na tyłach domu. W altanie stała metalowa miska. Nalał do niej mleka i odszedł.
***

 Jimmy wybiegł do przodu i zatrzymał się dopiero za zieloną tablicą informacyjną: "Boheme City". Odwrócił się w stronę starszego brata i zawołał podekscytowany:
- Szybciej! Tata na nas czeka!
Kyle głośno westchnął i przyśpieszył kroku. Zaraz za znakiem rozpoczynały się ogródki działkowe. Zima odzierała je z piękna i delikatności jaką mogły poszczycić się wiosną i latem. Teraz, emanowała z nich okrutna szarość i brzydota. Szesnastolatkowi nie przeszkadzał widok ogrodów. Co chwila rzucał w ich stronę przelotne spojrzenia myśląc o tym jakie muszą być piękne z nastaniem czerwcowych dni. W pewnym momencie jego uwagę przykuła brązowa postać poruszająca się pomiędzy wąskimi alejkami ogrodów. Dzięki czerwonemu grzbietowi rzucał się w oczy niemal od razu. Kyle zatrzymał się, chwycił brata za ramię i obaj przycupnęli na ziemi.
- Spójrz - wskazał palcem na pokemona.
- Pokemon! - ucieszył się Jimmy.
Nie czekając na reakcję brata wyciągnął pokeball i zamachnął się.
- Co robisz? - powstrzymał go Kyle.
- Nie widzisz? Chcę go złapać!
- Uspokój się i sprawdź najpierw z czym masz do czynienia - pouczył go Kyle i sięgnął do torby po swój "nieoceniony" atlas pokemonów.
- Carcajou. Złap go - rzucił ogromem informacji wielki mistrz D.
- "Złap go"? To ma być definicja?- zniesmaczył się właściciel urządzenia.
- Jest fajny. Taka lepsza? Złap. Może podniesiesz poziom swojego miernego zespołu - dodał złośliwie.
Kyle wzruszył ramionami. Jakby nie patrzeć wielki mistrz D. mógł mieć rację. Carcajou mógł pomóc chłopakowi w podniesieniu standardu w drużynie, a przy okazji zapełnić ostatnie miejsce w składzie.
- Rythmox! - zawołał, wyrzucając pokeball w powietrze.
Kula odbiła się od jakiegoś głazu i wypuściła z siebie wiązkę światła. Na przeciw borsuka pojawił się wesoły ryś.
- Kaj...
- Ritam! - zawołał bojowo ryś.
- Użyj... - zrobił pauzę Kyle. - Jeśli Rythmox ma symbol ósemki to znaczy, że jaki atak elektryczny potrafi? - spytał młodszego brata.
- Na przykład "Symfonia grzmotów", panie wielki trenerze - mruknął Jim.
- Rit! - zapiszczał Rythmox.
Nim dostał polecenie Carcajou zaatakował go pazurami. Ryś zwinnie odskoczył.
- Symfonia grzmotów! - wydał komend Kyle.
Rythmox skupił w sobie energię elektryczną. Z jego ciała zaczęły strzelać w powietrze pioruny. Z każdym uwolnieniem elektrycznej siły rozbrzmiewał grzmot. Po chwili niczym bomby zrzucane z samolotów pioruny wracały na ziemię. Carcajou omijał kolejne ciosy, aby wreszcie uderzyć łapą przeciwnika. Pokemon Kyle'a stracił równowagę i upadł na ziemię, aby oberwać ostatnim z wystrzelonych w powietrze grzmotów. Dziki pokemon rozejrzał się. Kilka metrów od nieprzytomnego napastnika stali bracia Danielsowie. Zagniewany Carcajou przymierzał się do ataku na ludzi.
- Hahaha - rozbrzmiał dexter. - Zapomniałem dodać, że niektóre z ognistych pokemonów, jak na przykład: Cacaroju, są bardzo rozdrażnione kiedy polują na nie trenerzy.
- Zrobiłeś to umyślnie! - warknął Kyle.
- Ja? Nie... - powiedział, chichocząc.
Cacaroju zaczął szarżować w kierunku dwójki trenerów. Nie było mu dane do nich dobiec. Osłabienie okazało się silniejsze. W biegu dostał zawrotów głowy i upadł na ziemię.
- Co z nim? - spytał zdziwiony Jimmy.
- Chyba zemdlał...
Nastolatek podszedł ostrożnie do wyczerpanego pokemona i przyłożył prawą rękę do jego grzbietu.
- Musimy zanieść go do lecznicy - oznajmił.
Z pomocą młodszego brata Kyle podniósł sporych rozmiarów pokemona i ruszył przez ogrodowe alejki w kierunku budynku Centrum Pokemon.
Budynek Centrum przypominał jeden z wielu domów jednorodzinnych z ulicy Klombów, które zaczynały się zaraz za ogródkami. Lecznica miała spadzisty dach czerwonego koloru, brązowe ściany, drewniane drzwi i okna zdobione kwiatami doniczkowymi. Jedyne, co zwracało na siebie uwagę to napis nad wejściem: "Centrum Pokemon".
Przed lecznicą pokemon stali Alissa i Carter. Mężczyzna zgasił papierosa i spojrzał na swoją towarzyszkę, która zaabsorbowana była przeszukiwaniem torebki.
- Możemy już wejść? - spytał.
- Tak - mruknęła, wyciągając z torby szalik.
- Kiedyś zginiesz w tym bałaganie - pokręcił głową.
- O, przepraszam. W torbie noszę jeszcze przesyłkę do laboratorium na Black Moon, bo komuś było za ciężko - mruknęła.
- Nie za ciężko tylko... - szukał usprawiedliwienia.
- Tylko co?
- Tylko ja już w życiu się nadźwigałem - powiedział.
Dziewczyna spojrzała na trzydziestolatka z niedowierzaniem.
- Poważnie. Mógłbyś nosić swoje rzeczy.
- Za dużo narzekasz - rzucił kolejną złotą myślą.
Alissa pokręciła głową. Czasami miała wrażenie, że Carter jest kopią jej brata. Lubił ją przedrzeźniać i bronić się argumentem: "jestem starszy".
- Zastanawiam się, po co zgłosiłeś się do przetransportowania tego jajka do laboratorium skoro to ja je cały czas noszę - rzuciła.
Mężczyzna wziął głęboki oddech.
- W teatrze mamy martwy sezon, który potrwa do wiosny - zaczął. - Twój brat wymyśla nowe skecze, Rose zajmuje się sprawami organizacyjnymi, Gary ostatnio ciągle przebywa na arenie, J.J właściwie nie wiem co robi, a mi się strasznie nudziło.
- I? - szukała sensownego wyjaśnienia.
- I pomyślałem, że przydadzą mi się krótkie wakacje - powiedział z uśmiechem.
Christeensen chciała już coś powiedzieć, gdy niespodziewanie zza zakrętu wyłonili się bracia Daniels z nieprzytomnym Carcajou.
- Kyle! Jim! - zawołał na widok chłopaków Carter. - Co się stało z waszym pokemonem?
- Nagły wypadek! - zaalarmował Jim w biegu. 

***
 
 Po kilku sygnałach w słuchawce, usłyszał głos matki. Był zmęczony i ciężki jak zwykle, ale było w nim coś jeszcze, co od razu zmartwiło Josha. Mimo wszystko postanowił rozpocząć optymistycznie:
- Cześć, mamo! Chciałem powiedzieć, że dotarłem do Boheme City - wyrzucił z siebie radość, która była dla niego nienaturalna jak ładny zapach dla Beka.
- To dobrze - powiedziała, próbując udawać entuzjazm.
- Jak się czuje Carrie? - zapytał z obawą w głosie.
Po wczorajszej nocy spędzonej z córką w szpitalu Mandisa chciała uniknąć tego pytania za wszelką cenę. Momentami wydawało jej się, że Josh jest dojrzalszy od niej i od Stevena, a co za tym idzie przejmuje się stanem siostry mocniej niż oni. Naiwnie sądziła, że podróż pokemon odsunie Josha choć na chwilę od kłopotów ich rodziny. Chciała, aby syn korzystał z dzieciństwa i nie zaprzątał sobie głowy "światem dorosłych". W rzeczywistości zdawała sobie sprawę, czym kierował się Josh wyruszając w wędrówkę po Jhnelle.
- Wczoraj zabrali ją do szpitala, ale sytuacja jest pod kontrolą - dodała, nim syn zdążył zapytać.
- Co mówią lekarze? - spytał bezbarwnym głosem.
- To co zwykle - powiedziała, chcąc uspokoić Josha. - Potrzebuje tych leków. Zamienniki nie przynoszą efektów. Dzwoniłam do taty. Wróci do Jhnelle za kilka tygodni.
- Ma pieniądze?
- Zebrał część - odparła. - Sama też coś odłożyłam - dodała.
Chłopak milczał. Praca kelnerki z ledwością wystarczała na opłacenie rachunków, Steve przysyłał wszystkie pieniądze, ale była to tylko kropla w morzu potrzeb. Rodzice nie rozmawiali ze sobą od dłuższego czasu. Nie mogli zrobić nic więcej. Pozostał tylko on i wygrana w turnieju.
- W porządku mamo. Poradzimy sobie - powiedział po dłuższej pauzie.
- Jesteś w Boheme? Walczyłeś już o odznakę?
- Właśnie wybieram się na spotkanie z panem Danielsem.
- Życzyć ci powodzenia czy połamania nóg?
- Niczego. Pokonam pana Danielsa bez problemu - oświadczył.
Nie były to słowa rzucane na wiatr. Od pewnego czasu trenował jeszcze intensywniej niż do tej pory. Czytał podręczniki poświęcone metodom walki, pojedynkował się z każdym nowo napotkanym trenerem, bez walki nie przepuszczał nawet dzikiego pokemona, wzmacniał strategię i siłę swojej drużyny.
Odłożył słuchawkę i głęboko westchnął.
- Na ogonek Charmanderka - powiedział do siebie. - Dotrzymam słowa, Carrie.
Do budynku lecznicy wbiegli bracia Daniels z Carcajou, a zaraz za nimi Carter i Alissa.
- Siostro Joy! Potrzebujemy pomocy! - wrzasnął Kyle. - Gdzie ta kobieta się podziewa? - dodał niecierpliwie.
Z zaplecza recepcji wyszedł wysoki mężczyzna w lekarskim kitlu. Miał kręcone blond włosy, rumiane policzki i delikatny zarost. Przyjaźnie uśmiechnął się do trenerów, po czym zapytał:
- Słucham, co się stało?
- Szukamy siostry Joy - odparł Carter.
- Słucham - powtórzył.
- Ale... Pan nie jest siostrą Joy - zdziwił się Kyle.
- Właściwie to jestem - odpowiedział mężczyzna. - Nazywam się Jo, ale wszyscy mówią mi Joy.
- Jak to? - rzuciła zdezorientowana Alissa.
- Jestem bratem siostry Joy z Darea Town. U nas każdy zostaje pielęgniarką - wyjaśnił.
- Nawet faceci? - zmarszczył brwi Carter.
- Tak, niewielu nas, ale tradycja rodzinna to tradycja.
Daniels raz jeszcze zmierzył swojego rozmówcę wzrokiem, ale nic nie powiedział.
- Znaleźliśmy tego Carcajou - przeszedł do rzeczy, kładąc pokemona na ladę recepcji. - Wygląda na wyczerpanego.
- Carcajou... Znowu - mruknął pielęgniarz. - Dobrze, że go przyprowadziliście. Zaraz się nim zajmę - po tych słowach "siostra Joy" zniknęła z pokemonem w jednym z pomieszczeń lekarskich.
Do grupki podszedł zaintrygowany Josh. Poza zdjęciami w książkach nie miał jeszcze okazji zobaczyć pokemona borsuka.
- Cześć - zaczął niepewnie. - To wasz pokemon?
- Nie - pokręcił głową Kyle. - Spotkaliśmy go po drodze. Chciałem z nim walczyć i złapać go, ale stracił nagle przytomność.
- I wtedy mogłeś schwytać go do pokeballa - westchnął Jimmy.
- Nie - sprzeciwił się Josh. - Carcajou wyglądał na tak słabego, że dodatkowa "walka" z pokeballem mogłaby go zabić. Dobrze postąpiliście przynosząc go tutaj.
- Ciekawe co doprowadziło go do takiego stanu skoro nie była to walka z tobą - zamyśliła się Alissa.
- Jest wyczerpany - wtrącił się głos Joy. - Mieszka w mieście, gdzie pokemonowi trudno o zdobycie pożywienia.
- Skąd wiesz? - zapytał odruchowo Carter.
- To nie jego pierwsza wizyta w Centrum Pokemon. Co jakiś czas ktoś przynosi go w takim stanie. Ja go leczę, a on wraca w okolice działek.
- Nie ma właściciela? - wolał upewnić się Kyle.
- Trudno powiedzieć... - westchnął Joy. - Carcajou mieszka w Boheme City od bardzo dawna. Zjawił się tutaj jeszcze jako Rascal. Ufny i głupiutki zamieszkał w altance pewnego starszego pana. Tam miał swoją miskę i swoje "królestwo" - nazwał terytorium pokemona. - Zżył się z Boheme City i starszym panem do tego stopnia, że pozostał tu do dzisiaj. Jakieś dwa miesiące temu właściciel altany zmarł. Od tego czasu Carcajou włóczy się po mieście.
- Smutne - przyznał Jimmy.
- To tak jakby stracił swojego trenera - dodał Josh.
- Musimy mu pomóc! - stwierdził starszy z Danielsów.
- Niby jak? - ze strony pozostałych nasunęło się proste pytanie.
- Carcajou nie jest nauczony życia... takiego jakie prowadzą dzikie pokemony - zdefiniował życie na wolności. - Musimy znaleźć mu nowy dom, albo chociaż trenera.
- Dobre sobie - pokręcił głową Joy. - Carcajou są bardzo dumnymi pokemonami. Mówi się, że one same wybierają sobie trenerów. Poza tym myślisz, że nie próbowałem znaleźć mu nowego domu? Tyle że on ma już dwanaście lat. Niewielu jest chętnych do opieki nad tak starym pokemonem, a nielicznych, którzy chcieli się podjąć opieki nad nim sam zniechęcił - wyjaśnił pokrótce.
- Możemy chociaż spróbować - uparł się Kyle.
- Powodzenia. Mam inne plany - odparł ozięble Josh.
- Jakie? - rzucił z wyrzutem jego rywal.
- Muszę stoczyć pojedynek z twoim ojcem, a potem złapać na prom na Black Moon Island - wyjaśnił kierując się do wyjścia.
W pokoju lekarskim rozległy się hałasy. Grupa ruszyła za Joy do bocznego pomieszczenia. Wersalka, na której odpoczywał borsuk leżała przewrócona na boku. Okno było uchylone. Do środka wpadał nieprzyjemny, chłodny wiatr. Carcajou czuł się na tyle dobrze, aby opuścić szpital. Pozostało odnaleźć go.

 ***

Bracia Daniels, Carter i Alissa dotarli na ulicę Klombów, gdzie wcześniej Kyle i Jim znaleźli pokemona borsuka.
- To tutaj - Christeensen wskazała na dom, którego adres podał im wcześniej Joy.
Był to niski budynek o brudnych oknach i starych, odrapanych drzwiach. Za nim mieściła się drewniana altanka.
Grupa ruszyła w jej stronę.
- Carcajou! Wyjdź! Nie chcemy z tobą walczyć! - zawołał Kyle.
Na ceglanym stole stał borsuk. Spoglądał na trenerów dumnie i gniewnie. Mógł z nimi walczyć nawet na śmierć i życie. Po odejściu staruszka nie robiło mu to żadnej różnicy.
Kyle ostrożnie sięgnął do plecaka po przedmiot zawinięty w papier śniadaniowy. Odpakował z niego czerwony kawał mięsa i położył przed pokemonem.
- Musisz dużo odpoczywać i nabrać sił - powiedział życzliwie Daniels.
Carcajou podszedł do "prezentu" i z całej siły odepchnął łapą. Biedna szyneczka przeleciała nad głowami trenerów, aby ostatecznie spełnić się jako narzędzie zbrodni. Upadając obok drzewa Birich, doprowadziła do zgonu kilku z nich. Carcajou zniknął w ciemnych zakamarkach altany.
- Widzieliście to? - zdenerwował się Kyle. - Co on sobie myśli? 



***
 
Po nieudanej próbie pomocy Carcajou grupa wróciła na kolację do centrum. Joy nigdy nie twierdził, że jest dobrym kucharzem, dlatego też trenerzy przebywający w tutejszym centrum musieli zadowolić się herbatą, zupkami w proszku i suchym chlebem.
- Macie jakiś inny pomysł? - zaczęła Christeensen.
- Nie - odparł krótko Kyle. - Złapać się nie da, jedzenia nie chciał. Nie wiem co możemy zrobić jeszcze.
- Coś na pewno możemy - uparł się Carter.
- I jak? - dosiadł się do nich Joy.
- Smaczne... - powiedziała z wymuszonym uśmiechem Alissa.
- Nie o to pytałem. Chodzi mi o Carcajou.
- Zanieśliśmy mu jedzenie, a dokładnie szynkę. Nie chciał! - rozzłościł się Kyle.
- Nie o to chodzi - pokręcił głową Joy. - Carcajou nie ma już tak mocnych zębów jak kiedyś... Nie mógłby pogryźć niczego twardego.
- A więc o to chodzi... - pokręcił głową Carter. - Spróbujmy raz jeszcze - dodał, wstając od stołu.
- Co chcesz zrobić? - spytał Jimmy.
- Zapowiada się mroźna noc. Spróbuję przynieść Carcajou do lecznicy.
- Jak? - padło następne pytanie.
- Jeszcze nie wiem - powiedział, wychodząc.

***
 
Było zimno i ciemno. Ogrodowe altanki wyglądały znacznie straszniej niż za dnia. Ciemne figury zlewały się w bezkształtne masy, które były pożywką dla wyobraźni. Na policzku mężczyzny wylądował płatek śniegu. Carter starł go i ruszył przed siebie. Wkrótce wśród cieni rozpoznał altanę, w której mieszkał Carcajou. Borsuk stał na straży swojego "królestwa". Z wielką uwagą wypatrywał płatków śniegu wypadających z granatowych chmur. Na widok zbliżającego się człowieka zjeżył futro. Czerwony pas na jego grzbiecie pokryły płomienie.
- Najważniejsze to być stanowczym - mruknął pod nosem aktor.
Carcajou rzucił się na niego. Pod ciężarem pokemona, mężczyzna przewrócił się na śnieg. W ostatniej chwili osłonił twarz ręką. Borsuk ugryzł go w przedramię. Zęby, mimo że stare i słabe bez większych trudności wgryzły się w skórę.
- A...! - zaskomlał Carter.
Zacisnął zęby i czekał.
- Spokojnie... Nic... Nic ci nie zrobię... Przykro mi z powodu twojego właściciela - zaczął mówić - tu nie chodzi tylko o miskę, prawda? Straciłeś kogoś kto był dla ciebie całym światem.
Kły przestały się zaciskać, a może po prostu to on zaczynał tracić czucie w ręce. Mówił dalej:
- Nikt nie zastąpi tamtego właściciela, ale nie możesz uciec przed tymi, którzy chcą ci pomóc.
Borsuk puścił rękę i zwinnie odskoczył do tyłu. Aktor wstał z ziemi i spojrzał na pokemona. Po jego dłoni pociekło kilka strużek krwi. Carcajou nie pogryzł go mocno.
- Kaja - powiedział ze spokojem pokemon.
Carter skinął głową i wyciągnął z kieszeni kurtki pokeball.
W ten sposób Carcajou znalazł sobie trenera. Nigdy więcej nie musiał obawiać się samotności.

 ***
    
 Nowo otwarty wydział w instytucie badawczym na Black Moon Island świecił pustkami. Wynajmujący kilka pomieszczeń w piwnicy Robin McIntyre nie pojawiał się w nim zbyt często. Jedynym naukowcem, który pracował tam był starszy mężczyzna o rzadkich siwych włosach i długiej brodzie. Do pomieszczenia zszedł Freddy.
- Dzień dobry! - zawołał.
Profesor zerwał się z miejsca przy stole i ruszył ku drzwiom.
- Mówiłem, aby nikt nie wchodził tutaj bez mojej wiedzy! - upomniał regulatora.
- Pukałem. Nie słyszał pan.
- Czego chciałeś?
- Ja? Niczego - odparł ozięble. - Przysyła mnie Robin. Chce się z panem widzieć.
- Za pewne chodzi o Pierota i Underpierota... - mruknął pod nosem. - Jak wam idą poszukiwania? - dodał znacznie głośniej.
- Jesteśmy w fazie przygotowań. Jeszcze trochę i oba pokemony wpadną nam w ręce.
- Doskonale. Możesz odejść - powiedział profesor.
Gdy drzwi od laboratorium zamknęły się za Freddym starzec wrócił do stołu. Przejrzał jeszcze kilka dokumentów i zwrócił się głową na czarną skrzynię stojącą w centrum pokoju. Pogłaskał ją czule i westchnął wypuszczając z ust szary dym.
- Już wkrótce znajdą Pierota i Underpierota. Nie, nie mów tak! Jesteś najważniejszym elementem mojego planu - mówił do pudła profesor. - Fakt, troszeczkę nabruździłeś, ale jakby spojrzeć na sprawę ze spokojem... Dzięki tobie nasza rozgrywka nabrała rumieńców. 

__________________
Dex: 55

poniedziałek, 4 listopada 2013

Rozdział 32: Nie płacz, moja Basetko!

Fragment łączący zatokę, do której przybiła "Gracja" z Boheme City był miejscem częstych wycieczek pieszych i rowerowych. W tygodniu przychodzili tu wagarowicze, a w weekendy rodzice z dziećmi. Sporadycznie pojawiali się tu także rowerzyści oraz irytujący trenerzy poszukujący przeciwników wśród podróżnych.
- Na pewno nie chcesz odpocząć? - zapytał po raz kolejny Kyle.
- Nie - odparł zdecydowanie.
Jimmy nie mógł doczekać się spotkania z ojcem. Pomimo marzenia jakim była podroż po regionie Jhnelle bardzo odczuwał brak rodziców. Poniekąd cieszył się, że już wkrótce spotka się z tatą i mamą, ale żałował, że zakończy swoją wyprawę w połowie drogi. Ominą go spotkania z liderami, nowe pokemony i kolejne spotkania z regulatorami. Był jeszcze dzieckiem. Pozostawało mu czekać dziesięć lat do chwili, kiedy będzie mu dane odebrać starter i wyruszyć.
- Myślisz, że mama będzie na mnie zła za tę ucieczkę? - spytał ostrożnie.
- Na pewno już jej minęło - machnął ręką starszy z braci. - Poza tym nic złego ci się nie stało. Za moment Diana odzyska swojego "synusia" - zaśmiał się.
- Przynajmniej jeszcze zobaczę twój pojedynek z tatą - zmienił temat. - Jesteś przygotowany?
- Niespecjalnie - wzruszył ramionami.
Ostatnią rzeczą jaką przejmował się Kyle była walka z Henrym. Myślami wybiegał w dalszą przyszłość. Zastanawiał się, z jaką pozycją zakończy się turniej Jhnelle i w jaki sposób Henry zareaguje na wieść o tym, że jego syn w przyszłym roku zacznie współpracę z Kawą.
- Jak zawsze...
- Co masz na myśli mówiąc: "jak zawsze"? - zdenerwował się Kyle.
- To, że dupa z ciebie nie trener!
Starszy brat zamilknął na moment.
- Uważaj na słowa! - wykrztusił wreszcie.
- Po co mam uważać?! Za moment pozbędziesz się mnie i będziesz mógł być kiepskim trenerem, albo dennym aktoro-muzykiem!
Przez ostatnie tygodnie nie dochodziło do spięć pomiędzy braćmi. Jimmy wydawał się posłuszniejszy i grzeczniejszy w stosunku Kyle'a. Również starszy z braci zdawał się mieć większą cierpliwość.
Kyle nie miał zamiaru się hamować. Już chciał wygarnąć wszystko młodszemu bratu, z czym wstrzymywał się przez ostatnie miesiące, gdy nagle zaskoczony Jimmy rzucił:
- O jasna! Coś się dzieje.
Nie czekając na reakcję towarzysza zajrzał do swojego plecaka. Szybkim ruchem wyrzucił zawartość torby na ziemię. Jajo, które otrzymał od Harpera drżało. Na skorupie pojawiły się pęknięcia.
- Wykluwa się! - zaczął alarmować Jimmy. - Za moment z pomocą mojego nowego pokemona udowodnię ci, że jesteś kiepskim trenerem - zdążył jeszcze syknąć.
Skorupa pękła, odsłaniając nowo narodzonego pokemona. Na rękach Jimmy'ego pojawiła się dzidzia-pokemon. Był to zielony stworek mający dużą głowę, na której znajdował się przerażony pyszczek i błękitne oczy szklące się pod wpływem nadchodzących łez, a oklapłe uszka opadały po jego różowych policzkach.
- Jesteś słodki! - zawołał Jimmy.
Po ciemności panującej wewnątrz jajka pierwszy raz zobaczył świat, który wydał mu się jeszcze potworniejszy od mroków w jakich przesiedział ostatnie tygodnie. W maluchu rosło przerażenie.
- Ba-aa-aaa-a - zaczął szlochać.
- Uspokój się! - poklepał go po łebku sześciolatek.
"Przyjacielskie pocieszenie" pokemon zinterpretował jako uderzenie w celu wyrządzenia mu krzywdy. Płacz momentalnie nasilił się.
- Co to za krzykacz? - zawołał Kyle zatykając uszy.
Pytanie Danielsa zniknęło pomiędzy głośnymi lamentami płaczliwego pokemona.
- Kyle... - jęknął Jimmy. - Jak mam go uspokoić? - spytał, próbując zatkać głośny pyszczek ręką.
- Mnie się pytasz? - odkrzyknął trener.
Bezradny Jimmy wstał na równe nogi z pokemonem na rękach i raz jeszcze spróbował go uspokoić, mówiąc cicho:
- W porządku, maleństwo. Nikt nie chce ci zrobić krzywdy - zapewniał.
Pokemon nie był tego taki pewien. Wpadł w histerię. Znajdował się na rękach u nieznajomego, który w dodatku trzymał go nad ziemią. Maluch czując, że ma lęk wysokości zaczął płakać jeszcze głośniej.
Nie mogący dłużej słuchać wrzasków Kyle sięgnął po pokedex i zeskanował nowo narodzonego zwierzaka.
- Aaaaaa! - zaczął wrzeszczeć wielki mistrz D.
- Następny - mruknął Kyle. - Mistrzu, co robisz?
- Próbuję zagłuszyć Basetkę, który jest niezwykłym histerykiem - wyjaśnił. - Aaaaa!
- Zamknij go w pokeballu! - oznajmił, po chwili zastanowienia Daniels.
- Zamknąć? Ale miałem ci udowodnić, że jesteś słabym trenerem - sprzeciwił się Jimmy.
- Ty matole! - wydarł się Kyle. - Zamknij go w pokeballu zanim eksploduje mi głowa od tych jego wrzasków!
Basetka była przerażona. Strach przed ludźmi zmusił ją do podjęcia ucieczki. Walczący stworek wyrwał się z rąk mniejszego z "napastników" i skoczył na ziemię. Nie czekając na ich reakcję zaczął biec przed siebie.
- Basetka! Zaczekaj! - wołał Jim ruszając w pogoń za pokemonem.
Po chwili młodszy z Danielsów zniknął, gdzieś w krzakach. Kyle'owi opadły ramiona. Czuł, że dzisiejszego dnia nie dotrą do Boheme City, a stracą czas na opanowanie histerii pokemona, który nie potrafi zachować spokoju.
- Co za bezsens - westchnął, sięgając do plecaka po pokeball.
Z wnętrza kuli wyłonił się Falcon.
- Falcon, znajdź mojego brata - nakazał.
Pokemon wzbił się w niebo, a jego trener ruszył wolnym krokiem przed siebie.
Basetka wbiegła na wzgórze, gdzie mogła spokojnie złapać oddech. Płacz wyczerpał ją w zupełności, ale na całe szczęście udało jej się zgubić tego dziwnego chłopczyka-tenera. Dopiero teraz mogła rozejrzeć się wokoło i zastanowić się, co dalej? Ze wzgórza roztaczał się widok na pobliskie łąki, plażę i miasto. Basetka była zupełnie sama. Po policzkach pokemona zaczęły płynąć łzy. Czuła ogromny smutek wywołany brakiem kogokolwiek. Usiadła na brązowym kamieniu i zaczęła pochlipywać.
- Beeeeeeeee! - rozległo się.
Kamień, na którym siedziała zaczął trząść się i brzydko pachnieć. Pokemon zeskoczył na ziemię i spojrzał na wyrastającą przed nią górę tłuszczu. Bek właśnie odsypiał wczorajszy dzień zakochanych i nie spodziewał się niczyich odwiedzin. Z nieznanych mu przyczyn pokemony unikały jego towarzystwa. Nie zjawiały się gdy je zapraszał na urodziny, święta czy pikniki. Dlatego też widok roztrzęsionej Basetki wywołał u niego zdziwienie o zapachu zgniłego jaja.
- Bek? - spytał miło.
Basetka miała dylemat. Rozpłakać się, czy uciekać? Gdy Bek zażądał od niej przywitania w postaci przytulenia wiedziała, że musi ratować się poprzez ucieczkę.
- Baaaaaaaaa! - krzyczała, zbiegając ze wzgórza.
- Beeeeek! - zawołał za nią mając nadzieję na ponowną wizytę Basetki, po czym wrócił do przerwanej drzemki.
Histeryczka wpadła prosto w ramiona Jimmy'ego, który właśnie wdrapywał się na wzgórze. Pokemon zamilkł. Nie miał siły dłużej krzyczeć. Nie mogąc dłużej opierać się zmęczeniu zasnął na rękach sześciolatka. Po chwili z nieba sfrunął Falcon informując tym samym, że znalazł młodszego z Danielsów.
- Złapałeś Basetkę? - zaczął na wstępie Kyle.
- Tak.
- To zamknij ją w pokeballu zanim...
- Zanim piękni i młodzi! - w połowie zdania przerwał mu głos Brendana.
- Do akcji gotowi! - dodała Brenda.
- I tak dalej i tak dalej - przerwała motto Britanny.
- Jak śmiesz psuć nasze motto? - wrzasnęła siostra.
- Oni słyszeli je tyle razy, że z pewnością nie chcą usłyszeć go ponownie - wyjaśniła.
- Akurat! Jesteś po prostu zazdrosna o to, że nie masz swojego fragmentu motta - wytknęła jej Brenda.
- Możecie ciszej? Basetka dopiero usnęła. Jak ją obudzicie znowu zacznie płakać - wyszeptał Jimmy.
- Przejdźmy do rzeczy! Oddajcie nam Falcona i Basetkę! - nakazała Brenda.
- Falcon i Basetka? - powtórzyła z niedowierzaniem Britanny. - I to jest ten podstępny plan?
- Brendo, to jest genialny pomysł! - oświadczyła entuzjastycznie męska część zespołu.
- Chcesz powiedzieć, że uganiamy się po tych wertepach za tymi dwoma, bo tobie zachciało się Basetki i Falcona? Mogłaś coś powiedzieć wcześniej. Mogłabym złapać ci takie pospolite dziadostwo...
- Jakie pospolite dziadostwo? - Kyle oburzył się krytyką swojego pokemona. - Falcon jest bardzo dobrze wytrenowany!
- Właśnie! - zawtórował mu Jimmy. - A ja swoją Basetkę dostałem od samego mistrza Harpera!
- Widać jak mało wiesz o złych zespołach. My kradniemy, a nie łapiemy - Brenda objaśniła złożoność organizacji.
- To nie zmienia faktu, że chcesz okraść przeciętniaków.
- Zaraz możemy to sprawdzić - odparł szybko Kyle.
- Pojedynek, tak? - uśmiechnęła się Britanny. - Niech wam będzie, ale jak przegrasz to nie płacz. Aubrey, walcz!
Na polu pojawiło się okrągłe stworzonko o dużych zielonych oczach, czerwonych policzkach w kształcie serduszek i postrzępionych uszach.
- Nie wygląda na silnego - ocenił pokemona Kyle.
Skinąwszy głową w porozumieniu z młodszym zawołał:
- Falcon, powinieneś sobie poradzić z nim.
Sokół podniósł się do lotu. Rozpoczęła się walka.
- Aubrey, różowe serduszka, białe uszka!
Z policzków i uszów przeciwnika wystrzeliły kolorowe światełka. Jedno mocniejsze uderzenie skrzydeł Falcona wystarczyło, aby zniszczyć dziwaczny atak.
- Takim czymś nie powstrzymasz Falcona - powiedział pewnie Kyle. - Teraz, użyj dziobania.
Sokół ruszył w kierunku Aubrey. Britanny tylko się uśmiechnęła. Gdy przeciwnik był wystarczająco blisko wydała komendę:
- Użyj seksapilu!
Aubrey otoczył krąg serduszek, który niespodziewanie przeniósł się na Falcona. Różowe serduszka rozprysły jak mydlane bańki pozostawiając na polu zdezorientowanego jastrzębia.
- Falcon, co z tobą? - zawołał zdenerwowany trener. - Kontynuuj atak!
Pokemon nie odpowiadał. Przycupnął na ziemi i wpatrywał się w swoją przeciwniczkę ignorując komendy swojego trenera. Kyle sięgnął po pokedex w nadziei, że dowie się jak postępować.
- Aubrey - zaczął wielki mistrz D. - Najseksowniejszy pokemon Jhnelle, ale według mnie to bardziej sprawa gustu i zboczeń, bo jak wam ludziom mogą się podobać pokemony?
- Nie wiem.
- Ja też nie, ale ponoć tacy są!
- Mistrzu jak z nią walczyć?
- Ładnym wyglądem i bezpruderyjnością!
- Czym? - zmarszczył brwi w zdziwieniu.
- Wystaw do walki ładniejszego pokemona pozbawionego pruderii!
- Tak się załatwia przeciwnika! - zaśmiała się Britanny.
- Wygram z tobą tak czy inaczej - warknął Kyle. - Koli, użyj ostrego liścia!
Trawiasty kot wyskoczył z pokeballa i niemal od razu przeszedł do ofensywy. Nagle Falcon poderwał się do lotu i osłonił Aubrey własnym ciałem.
- Koi! - kot przestraszył się reakcji sokoła.
Osłabiony ochroną Aubrey, Falcon rzucił się na Kolego. Zaskoczony jego reakcją kot był przygotowany na najgorsze. Pokemony Kyle'a zderzyły się ze sobą upadając na ziemię.
- Cholera! - przeklął ich trener.
- Aubrey to bardzo przydatny pokemon. Rozkochuje w sobie każdego pokemona przeciwnej płci. Twoje pokemony prędzej będą walczyły ze sobą, niż z nią - wyjaśniła Britanny. - Mało tego - dodała - energia, którą wydziela Aubrey może obezwładnić nawet człowieka.
Brenda i Brendan spojrzeli po sobie. Powoli zaczynali rozumieć na czym polegał fenomen perfum.
- Poddajesz się? - spytała wyraźnie znudzona.
- Jeszcze nie... Marshily, pora na twój wielki debiut! - wybrał następnego pokemona wycofując tym samym z pola walki Koliego i Falcona.
- Grrr... - zawarczał pokemon na widok Aubrey.
- Jesteś monotematyczny - westchnęła zawiedziona przeciwnikiem Britanny. - Aubrey, raz jeszcze użyj seksapilu.
Pokemon wypuścił z siebie "sercowy atak". Marshilly stał obojętnie i wpatrywał się w przeciwnika. - Marśi?
- Atak nie zadziałał na Marshilly! - zdenerwowała się Britanny.
- Czyli... Marshilly to dziewczyna! - wywnioskował Jimmy. - Masz przewagę!
- Racja - skinął głową Kyle. - Piana morska!
Marshilly otworzyła pyszczek wypuszczając z niego spienioną wodę. Aubrey chciała uniknąć uderzenia, ale spieniona woda otoczyła ją ze wszystkich stron. Pokemon Britanny oberwał strumieniem wody. Jeszcze przez moment starał się walczyć z atakiem Marshilly, aby ostatecznie poddać się.
- Tak jak myślałem - ucieszył się Kyle. - Aubrey nie jest tyle silna, co ma ciekawą strategię.
- Marśi! - ucieszyła się podopieczna Kyle'a.
Marshilly była zazdrosna o względy innych pokemonów. Od zawsze uważała się za wyjątkowego pokemona. Najpierw powtarzali jej to rodzice, a potem inne Marshilly z jej stawku. Nawet piraci musieli dostrzegać jej wyjątkowość skoro porwali ją z innymi, równie wyjątkowymi (choć nie tak wspaniałymi jak ona) Marshilly. Jednak nic bardziej nie denerwowało błotnego pokemona od żeńskich przeciwników. Nie lubiła konkurencji, która używała tanich sztuczek.
- Ja ci... - zaczęła się złościć pokonana dziewczyna.
Bek obudził się. Nieco zaspany spojrzał na ludzi walczących na polanie. Wśród trenerów rozpoznał swoich przyjaciół z festynu. Jego radość była ogromna. Nie zwlekając przeczłapał ze wzgórza chcąc się przywitać.
- Beek! - zawołał uradowany.
- Znowu ten śmierdziel - rozdrażniła się Britanny.
- Wygląda na to, że Zespół Witamina C musi się zwijać! - ogłosił chłopak.
- Dokończymy naszą walkę innym razem! - mruknęła na odchodne przegrana trenerka.
Żadne z członków zespołu nie miało ochoty na ponowną konfrontację z Bekiem. Nim Kyle i Jimmy się spostrzegli Brenda, Brendan i Britanny zniknęli im z pola widzenia, a wraz z nimi śmierdzący pokemon.
***

Leniwe słońce powoli znikało za horyzontem. Bracia Daniels zmierzali w stronę Boheme City. Szesciolatek trzymał w prawej dłoni pokeball Basetki. Co jakiś czas podnosił go na wysokość oczu i przypatrywał mu się z wielką uwagą.
- Trochę treningu i mazgajstwo Basetki stanie się jej największym atutem - oświadczył.
- Przypominam ci, że jeszcze żadnego pokemona nie udało ci się wytrenować.
- Ale...
- Beeeek! - rozbrzmiało echem.
Na drodze siedział Bek. Po tym jak Zespół Witamina C uciekł postanowił pożegnać się chociaż z braćmi Daniels.
- Bek! Bek! - charczał człapiąc w stronę ludzi.
- Jim? Mam nadzieję, że uciekasz szybko - rzucił Kyle.
Siedmiolatek skinął głową. Danielsowie zaczęli uciekać.
- Będzie za nami biegł?
- Miejmy nadzieję, że szybko się zmęczy!
***

Dochodziła północ. Blady księżyc zwisał nad Corella Town oświetlając swymi nikłymi promieniami uliczki, chodniki i ogrody.
Carie Allen wyszła przez pokój gościnny na balkon. Było zimno, zapięła różową kurteczkę pod samą szyję i sięgnęła przez szklane drzwi po tackę z ciasteczkami. Ustawiła ją na stoliku, a sama oparła się o krzesło stojące obok. Przez moment spoglądała na podwórze niknące w ciemnościach, a potem na zgliszcza domu pana Hammonda.
- Przyniosłam ciastka - rzuciła wreszcie.
Dziękuję, ale wiesz, że nie potrzebuję ludzkiego pożywienia - odparł myślami.
Na dachu nad balkonem siedział Underpierot. Lubił przychodzić tutaj i obserwować wieczór z domu Allenów. Miał wrażenie, że gwiazdy nad ich dachem są większe, jaśniejsze i piękniejsze. Przyzwyczaił się także do obecności Carrie.
- To co w takim razie jesz?
Smutek.
Carrie skwasiła się jedynie.
- Pewnie ohydnie smakuje - widząc powagę na twarzy rozmówcy dodała: - Martwisz się czymś?
Nie - odparł krótko kot.
- W przyszłym tygodniu mają pojawić się ludzie z ekipy budowlanej. Będą sprzątać, a potem wybudują nowy dom - poinformowała go.
Nic nadzwyczajnego - odparł. - Wy ludzie zawsze ukrywacie przeszłość pod nowymi ścianami, solidniejszymi drzwiami i nieprzeciekającym dachem.
- To znaczy? - zmarszczyła brwi.
Maskujecie pewne rzeczy, kiedy ich się wstydzicie - wyjaśnił pokrętnie. - Kiedyś na miejscu areny treningowej stał inny budynek, ale też poświęcony pokemonom. Eksplozja, która zniszczyła wtedy laboratorium ukryła wiele rzeczy, o których nie masz prawa wiedzieć.
- Dlaczego nie mam? - oburzyła się.
Underpierot uśmiechnął się.
Jesteś za młoda - wyjaśnił. - Muszę już lecieć - dodał, lewitując nad balkonem.
- Wpadniesz jeszcze?
Nie, dzisiejszy wieczór traktuj jako pożegnanie - odparł stanowczo. - Mam jeszcze dwie sprawy do załatwienia... - powiedział ciszej. - Żegnaj, Carrie.
Po tych słowach uniósł się wysoko nad ziemię i zniknął gdzieś pomiędzy granatowymi chmurami. W progu stanęła Mandisa.
- Dlaczego jeszcze nie śpisz? Wiesz która godzina? - zapytała stanowczo.
Dziewczynka spojrzał na matkę momentalnie bladnąc. Mandisa podbiegła do dziecka i natychmiast je przytuliła.
- Carrie, boli cię? - spytała drżącym głosem.
Dziewczynka nic nie odpowiedziała. Jedynie pokiwała głową.
Tej samej nocy matka z córką znalazły się na ostrym dyżurze w miejscowym szpitalu, gdzie opanowano sytuację. Dla pani Allen było oczywiste, że Carrie potrzebuje lekarstwa.
________
Dex: 66, 78