środa, 25 grudnia 2013

Rozdział 44: Nauka od podstaw

Rozpędzona kula mrocznej energii uderzyła w Fairyfly. Motyl wydał z siebie jęk i prawie natychmiast upadł na ziemię. Nine został zwycięzcą trzeciego pojedynku z rzędu. Jimmy ze łzami w oczach spoglądał na cieszącego się ze zwycięstwa Kyle'a. Inaczej wyobrażał sobie treningi pokemon. Jednak trudno mu było rywalizować z bratem posiadającym różnorodny skład drużyny. Sam miał jedynie Fairyfly, Zajebistafish i Basetkę. Nie mógł także dopełnić swojego składu, gdyż w okolicach miasta występowały jedynie słabe pokemony, na których wytrenowanie potrzeba było czasu, czyli czegoś czego chłopiec nie posiadał. Nadal łudził się perspektywą wzięcia udziału w turnieju Jhnelle. W marzeniach o tytule mistrza nie przeszkadzał mu w tym nawet brak odznak.
- To bez sensu! - ogłosił wreszcie, nie kryjąc swojej złości.
- Co takiego? - zdziwił się Kyle.
- Mam trzy pokemony, a ty sześć. W dodatku twoje są fajne, a moje dziwne! Zawsze przegram - poskarżył się.
- Wiem - uśmiechnął się złośliwie starszy brat. - Wiesz kim jest sparingpartner?
- Nie.
- Chłopcem do bicia.
- Ale ja nie chcę tak! - rozzłościł się siedmiolatek.
Jego twarzyczka poczerwieniała niczym buzia rozjuszonej Honey.
- A co ja ci poradzę?
- To proste! Daj mi Nine i Arise! Już! - zawołał, tupiąc nogą.
- Śnij dalej, smarku.
- Ale... - nie zdążył nic powiedzieć, gdy słońce na moment przysłonił cień jakiegoś pokemona.
Wielkie stworzenie nakręciło nad dachem ich domu i wylądowało tuż przed wejściem. Miami rozprostował skrzydła i ryknął, jakby ogłaszając swoje przebycie. Z grzbietu lwa zeskoczył Henry, a zaraz za nim młody chłopiec.
- Tata! - zawołał Jimmy na widok pana Danielsa.
Siedmiolatek natychmiast podbiegł do ojca. Po chwili przed dom wyszła Diana Daniels. Widząc "szczęśliwą rodzinę" zbierającą się wokół Henry'ego, Kyle przewrócił oczyma. Najchętniej odciąłby się od tego przyjaznego obrazka i wrócił do treningu, ale zaciekawił go chłopiec, który przyleciał z jego ojcem. Nieznajomy miał czternaście lat, ale wyglądał na znacznie młodszego. Duże niebieskie oczy, blond loczki, licha postura i piegi znacząco odmładzały nastolatka.
- Co tu robisz? - zapytała Diana.
- Miłe powitanie - zakpił Henry. - Zamknąłem już swoją salę. Więcej wyzwań w tym roku nie przyjmuję.
Według zasad ligowych w na sześć tygodni przed zawodami liderzy mogą zacząć zamykać swoje areny i nie przyjmować wyzwań od trenerów. Areny mogą funkcjonować do samego otwarcia zawodów. Jednak większość liderów rozpoczynała urlop już w połowie kwietnia.
- Kyle, a ty zdobyłeś już wszystkie odznaki? - zwrócił się natychmiast do syna.
- Brakuje mi jednej, ale nie ma problemu. Josh uważa, że liderka z Novan będzie przyjmowała trenerów prawie do samych zawodów - powiedział obojętnie.
Henry skinął głową.
- To jest Lee - pan Daniels zabrał się za prezentację. - A to moja żona, Diana i synowie: Kyle i Jim.
- Dzień dobry. Miło was poznać - powiedział delikatnym, chłopięcym głosem.
- Lee pochodzi z Antonio Bay w Liyah. Przyjechał do nas na tydzień na wakacje - wyjaśnił Henry. - Liczę, że zajmiecie się naszym gościem.
- Jasne! - zawołał Jim. - Po południu możemy iść na boisko. Kyle będzie trenował...
- Trenował? Pan Henry mówił, że bierzesz udział w turnieju Jhnelle - Lee zagadał do Kyle'a.
- Właśnie się przygotowuję do nich.
- Pokażę ci twój pokój - powiedziała Diana, łapiąc chłopca za ramię.
Zaraz za nimi ruszył Henry. Jim i Kyle spojrzeli po sobie, jakby pytając siebie wzajemnie, kim jest Lee?
- Skąd tata zna chłopaka z Liyah? - spytał w końcu siedmiolatek, głaszcząc po łbie leżącego w cieniu Miami.
- Nie wiem - wzruszył ramionami Kyle. - Ty się nim będziesz zajmował.
- Dlaczego niby ja?
- Bo ja muszę trenować do zawodów, a ty nie chodzisz do szkoły. W zasadzie nic nie robisz.
- Ale...
Kyle nie słuchał.
***

W parne południe Kyle postanowił potrenować wraz ze swoją drużyną na boisku Akademii Pokemon. Z okien budynku przyglądały mu się ciekawskie oczy uczniów, którzy zmuszeni byli do przesiadywania na wykładach i nudnych ćwiczeniach. Większość z nich kojarzyła Kyle'a jako absolwenta szkoły i z zazdrością wyobrażali siebie na jego miejscu. Na trybunach od strony płotu siedzieli Jimmy i Lee, a rząd nad nimi znajdowali się Charlie i Teddy.
- Koli to oficjalny starter Jhnelle? - zaczął nowy temat Lee. - W następnych formach zyskuje podtyp latający.
- Dużo wiesz - przyznał Charlie.
Zwykle uczniowie mieli ogólne pojęcie na temat pokemonów żyjących w rodzinnym regionie. Lee dużo czytał o Liyah, a także Irwin i Jhnelle. Potrafił powiedzieć kilka słów o każdej z krain sąsiadujących ze swoją.
- Do jakiej szkoły chodzisz? - spytał od niechcenia Teddy.
- Do Akademii Pokemon w Nesta City. Jestem na pierwszym roku - odparł onieśmielony rozmową ze starszymi kolegami.
Do grupy podszedł Kyle. Po ramieniu chłopaka wspinał się Koli.
- Głupio było mi pytać przy ojcu, ale skąd się znacie?
- Znamy się...
- Kyle! Jimmy! Trzymajcie się! - przerwał mu dramatyzujący Charlie. - Będzie tak jak mówiłem! Zaraz wyjdzie na jaw, że Lee jest nieślubnym synem waszego taty! - powiedział całkiem poważnie.
Pozostała czwórka chłopców z przerażeniem spojrzała na Stacy'ego. W końcu głos zabrał Teddy:
- Powinieneś przestać oglądać seriale.
- Znamy się z kursów i szkoleń dla liderów - wyjaśnił czternastolatek.
- Dla liderów? - powtórzył Kyle, jakby obawiając się, że nie dosłyszał ostatniego słowa.
- Tak.
- Chcesz powiedzieć, że jesteś liderem? - Jimmy zrobił wielkie oczy.
- Tak.
- Zaczekajcie! - stał z miejsca Teddy. - To o tobie czytałem w "Tygodniku Małego Mistrza Pokemon". Jesteś Lee Dweyne z regionu Liyah. Najmłodszy lider w historii mistrzostw.
- Tak - potwierdził trzeci raz z rzędu.
- Jak to możliwe, że zostałeś liderem w tak młodym wieku? - spytał Charlie.
- To po części zasługa mojej mamy. Od najmłodszych lat chciałem zostać liderem. Mama prowadzała mnie na różnego rodzaju konkursy, turnieje i warsztaty przygotowawcze. Kiedy lider z Antonio Bay przeszedł na emeryturę okazało się, że nie ma lepszego kandydata ode mnie. Potem było sporo papierkowej roboty... - westchnął przypominając sobie utrudnienia ze strony ligi, która początkowo nie chciała zatrudnić w swoich szeregach tak młodej osoby. - I tak zostałem liderem stalowych pokemonów.
- To pewnie trudne, dzielić czas pomiędzy szkołę, a opiekę nad areną - stwierdził Charlie.
- Nawet nie. To kwestia dobrej organizacji. We wrześniu rozpocząłem naukę w akademii na specjalnym trybie. Program dwuletni przerabiam w rok. Po zajęciach w szkole przyjmuję wyzwania od trenerów. Sprawami organizacyjnymi zajmuje się moja mama. I tyle - wyjaśnił pokrótce.
- Wyzywam cię! - Jimmy rzucił bezmyślnie wyzwanie. - Zdobędę odznakę i będę bliżej uczestnictwa w turnieju.
- A nie wydaje ci się, że odznaki liderów z Liyah nie są honorowane w Jhnelle? - starszy brat rzucił oczywistą regułę.
- To nic! Tak czy inaczej możemy przecież stoczyć małą walkę - stwierdził Lee.
- Jeden na jednego - postawił warunek.
Lee i Jimmy wyszli na środek boiska, Kyle i Koli zaś zajęli miejsce na trybunach obok Charliego.
- To będzie jakaś masakra - stwierdził Daniels.
- Nie bądź taki pewien - nie zgodził się z nim Teddy. - Twój brat ma aż trzy pokemony, które rzetelnie trenuje od jakiegoś czasu. Lee jest liderem dopiero od kilku miesięcy, a więc nie będzie, aż tak wymagającym przeciwnikiem.
- Wybieram Basetkę! - zawołał Jimmy, sięgając po pokeball.
Na boisku pojawiło się stworzonko o dużych szklanych oczach. Zaniepokojony spoglądało to na swojego trenera, to na przeciwnika. Lee cisnął przed siebie zieloną kulę. Przedmiot odbił się od boiska wypuszczając z wnętrza owalne stworzonko, stojące na drobnych łapkach. Na różowym łebku znajdowały się ogromne, radosne oczy i szeroka paszcza.
- Tao! - zawołał wesoło.
Po plecach Basetki przeszedł zimny dreszcz. Pokemon dobrze wiedział, że pod każdym słodkim uśmiechem może kryć psychopata.
- Taome, ruszaj - zaczął Lee.
Niewiele większy od Basetki stworek ruszył w kierunku powstrzymującego się od łez stworka. Będąc tuż obok pokemona Jimmy'ego podskoczył i zrobił salto lądując twardym ciałem na głowie przeciwnika. Płaczliwy zwierzak przez moment stał w milczeniu. Jego oczy szkliły się pod naporem łez. W końcu nastąpiła eksplozja...
- Baaaaaaa!!! - zaczęła wydzierać się Basetka.
- Weź się w garść! - prosił siedmiolatek.
Jednak żadne prośby i polecenia nie mogły równać się z siłą histerii. Zmęczona Basetka w końcu upadła na ziemię. Jimmy spuścił wzrok na ziemię i bez słowa zawrócił pokemona do kuli.
- Rzetelny trening, co? - mruknął Kyle, spoglądając na Teddy'ego. - Skoro Jim odpadł, to pora na mnie - powiedział, wstając z trybun.
- Może być dwa na dwa? - zaproponował lider.
- Jasne.
- W takim razie nie zmieniam pokemona, Taome.
Starszy Daniels sięgnął po Rathvila, ale po chwili namysłu odłożył go. Nie miał jeszcze okazji potrenować ze szczurkiem, po tym jak otrzymał go z powrotem od Harpera. Chcąc uniknąć niespodzianek odpiął od paska pokeball z Killy.
Poke-kijanka nie była zaskoczona swoim wyborem. Jak dobrze wiedziała była najlepszym pokemonem w drużynie Danielsa i nikt nie mógłby reprezentować Kyle'a w walce międzyregionalnej tak jak ona.
- Killy, wodny puls!
Pokemon wypluł z pyska strumień wody. Różowy Taome, który z każdą chwilą wydawał się Stacey'emu bardziej podobny do świnki, wyminął cios. Killy zaczęła wymijać ciosy Taome.
- Nie wydaje wam się, że Taome uderza z coraz większą szybkością? - zwrócił uwagę Jimmy.
Charlie i Teddy zmarszczyli brwi, aby dokładniej przyjrzeć się ciosą, jakie wyprowadza pokemon Lee.
- Stalowe pokemony są dosyć wolne - oświadczył lider z Liyah - ale ja staram się rozwijać przede wszystkim ich szybkość. Nie tracę czasu na atak i obronę, bo te zwiększają się same.
Robiąc kolejne uniki Killy odsłoniła się. Na co tylko czekał jej przeciwnik.
- Żelazne uderzenie!
Taome zamachnął się i z całej siły wyprowadził cios. Stworek Danielsa upadł na ziemię. Kyle nie zastanawiał się nad porażką. Wolał nie okazywać swojego zdenerwowania. Nie wiedzieć dlaczego pomyślał o teatrze i pracy w nim. Niczym aktor doskonale panujący nad emocjami zawrócił Killy i wybrał drugiego pokemona.
- Arise, twoja kolej!
Ognisty pokemon pies myślący, że jest wodnym pokemonem zamieszkującym region Kanto spojrzał na Taome z pogardą.
- Nie będziemy się cackać! Użyj ognistego podmuchu - nakazał trener.
Jedno szczeknięcie psa uwolniło ognistą kulę, która wchłonęła biednego Taome. Malec nie był zdolny do dalszej walki. Lee uśmiechnął się jedynie.
- Arise może sprawić mi małe trudności, ale mam pokemona, który powinien sobie z nim poradzić. Wybieram Pana Dzbanuszka!
Drugim przeciwnikiem Kyle'a i Arise był pokemon wielkości kotła. Szare ubarwienie, mdłe spojrzenie i czerwony kapelusik przypominający nakrycie garnka. Tak właśnie prezentował się Pan Dzbanuszek.
Zaintrygowany nazwą i wyglądem pokemona, Charlie sięgnął po pokedex. Po kilku sekundach urządzenie włączyło się:
- Pan Dzbanuszek - pokemon bulionówka. Niektóre osobniki posiadły niezwykły dar odczuwania werterowskiego weltschmerz, czym tłumaczy się jego wieczne marudzenie i niezadowolenie.
- Panie Dzbanuszku, to będzie szybka walka, użyj depresji!
Czapka pokemona poskoczyła do góry wypuszczając z jego środka szary gaz. Dym otoczył Arise, po czym zniknął. Ognisty podopieczny Kyle'a zaczął chwiać się na nogach.
- Co z tobą? - zaniepokoił się trener.
- Tak działa depresja - wyjaśnił Lee. - Ten gaz, który wypuścił z siebie Pan Dzbanuszek to psychiczny atak, który wpływa na samopoczucie przeciwnika.
- Niedobrze... - skomentował Jimmy.
Pogrążony w depresji Arise postanowił popełnić samobójstwo! Ignorując polecenia swojego trenera zaczął uderzać łbem w ścianę. Kyle przez moment przyglądał się swojemu pokemonowi i po chwili doszło do niego, że być może jest jeszcze szansa na uratowanie pojedynku.
- Au... - zawył Arise, odchodząc od muru. Pokemon nie czuł się najlepiej. Kręciło mu się w głowie, która w dodatku bolała, jakby za moment miała eksplodować.
- Świetnie! - zawołał Daniels. - Masz migrenę, a wiesz co to oznacza...
Arise otrząsnął się. Depresja, a wraz z nią chęć targnięcia się na własne życie minęły. Pies wiedział, że jak każdy szanujący się Psyduck, odczuwający ból głowy musi użyć swojego najpotężniejszego ataku. Wraz z pełnią psyduckowatości zionął ogniem w kierunku przeciwnika. Pokemon Lee nie miał szansy. Ogarnięty płomieniami zemdlał.
- Pan Dzbanuszek wyautowany! Zwycięzcą walki jest Arise! - zawołał Jimmy.
Kyle podszedł do pokemona i pogłaskał go po łbie.
- Dobra robota - dodał.
- Świetny pojedynek - stwierdził Lee. - Jestem pod wrażeniem mocy jaką wydobył z siebie Arise.
- A mnie zaskoczył atak i w ogóle istnienie czegoś takiego jak pokemon bulionówka - przyznał Kyle.
- Główna zasada Jhnelle - wtrącił Charlie - spodziewaj się wszystkiego.
- A może razem będziemy trenować? - Kyle rzucił myśl.
- Razem? - zdziwił się blondynek.
- Ja muszę przygotować się do mistrzostw, a ty poprawić swój warsztat liderski.
- To dobry pomysł - przyznał Charlie. - A ja chętnie wam pomogę.
- Jhnelle i Liyah - pokiwał głową Teddy. - Z takiej współpracy musi coś wyjść.
- Zgoda - przytaknął z uśmiechem Lee.
__________________
Dex: 60, 82

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Crystal

UWAGA! SPOILERY! 

Crystal
Miasto Nieznane
Profesja Koordynatorka
Debiut Szał na Pikaczu
Wiek 22
Krewni Nieznani
Osiągnięcia
  • zwycięzca konkursu koordynatorów
Wzór Melanie

Charakterystyka Crystal
Postać epizodyczna pojawia się jako uczestniczka konkursu koordynatorów. W finałowym etapie konkursu pokonuje Eddiego i zdobywa tytuł zwycięzcy oraz możliwość wzięcia udziału w turnieju Jhnelle.


 Pokemony
 - które ma przy sobie
Digster Pokemon używany do konkursów.

niedziela, 22 grudnia 2013

Rozdział 43: Powrót

Teddy nie miał jasno wytyczonych celów w życiu. Większość decyzji podejmowali za niego rodzice. To oni zadecydowali o tym, że ich syn pójdzie do prestiżowej Akademii Pokemon w Corella Town. Po zakończeniu edukacji miał otrzymać jednego z trzech staterów i wyruszyć w podróż po regionie Jhnelle. Profesor Harding nie wybrał podania Teddy'ego i wszystkie plany rodziców poszły w łeb. Po ukończeniu akademii siedemnastolatek nadal nie wiedział, co ze sobą zrobić, a co gorsza nie wiedzieli tego nawet jego rodzice. Nie tylko on nie otrzymał startera. Dennis odrzucił około dwudziestu innych podań, ale wyłącznie Ted nie potrafił ruszyć do przodu. Inni absolwenci Akademii Pokemon wyruszyli w poszukiwaniu praktyk w różnych instytutach powiązanych z kieszonkowymi potworami lub zaczęli podróż pokemon na własną rękę. Tydzień chłopaka składał się z dwóch czynności: nauce w wieczorowej szkole i przesiadywaniu na ławce obok placyku dla dzieci. Minął prawie rok od kiedy jego koledzy ze szkolnej ławy wyruszyli w podróż po Jhnelle, aby zdobywać odznaki, wygrywać konkursy i łapać pokemony. On zaś został w miasteczku, mając dziwne poczucie panującej wokoło pustki.
Ciekawe, co słychać u Kyle'a i Charliego? - zaczął zastanawiać się. Szybko powrócił myślami do teraźniejszości. Uwagę chłopaka przykuły trzy ludzkie sylwetki zmierzające w jego kierunku. Z początku nie wzbudziły w nim większego zainteresowania. Podróżni jak podróżni - wielu trenerów przechodziło przez Corella Town, aby zobaczyć słynną akademię. W miarę tego jak się zbliżali, rosło zaciekawienie nimi.
- Kyle? Charlie? - wymamrotał, marszcząc brwi.
Lekko zdezorientowany wstał z ławki i wyszedł im na spotkanie.
- Kyle! Charlie! - zawołał odważniej.
- Nie wierzę, komitet powitalny! - zakpił Kyle na widok starego znajomego.
- Wreszcie wróciliście! - powiedział uradowany ich widokiem. - Jak leci, Kyle? Ciebie nawet nie pytam - zwrócił się niemal od razu do Stacey'a. - Oglądałem konkurs. Gratuluję trzeciego miejsca.
Charlie zarumienił się i tylko machnął ręką. Nie spodziewał się, że ktokolwiek będzie go kojarzył po występach koordynatorskich. On sam nie pamiętał żadnego finalisty z wcześniejszych edycji programu.
- Teraz pewnie zaczniesz karierę koordynatora, albo... - zamyślił się Teddy.
- Kto? Ja? - dziwił się laureat konkursu. - A w życiu, nigdy! Teraz zajmę się kostkami do gry - powiedział z determinacją w głosie.
- On z tego nigdy nie wyrośnie - westchnął Daniels, pobłażliwie spoglądając na Charliego.
- Dobra - Josh przerwał im suchym głosem. - Będę zbierał się do domu.
- Chwila - zatrzymał go Kyle. - Zaczekaj na nas.
- Nie - mruknął. - Pewnie chcecie jeszcze pogadać, a mi się śpieszy do domu. Spotkamy się po południu u Hardinga. Cześć - powiedział, odchodząc.
Chłopcy odprowadzili go wzrokiem.
- Jeśli można wiedzieć... - zaczął nieśmiało Teddy. - Co robiliście w towarzystwie tego kujona?
- Nie czepiaj się - mruknął Daniels.

***

Josh Allen przyśpieszył kroku, gdy tylko znalazł się na swojej ulicy. Z wielkim zaciekawieniem spoglądał na domy sąsiadów i sklepy. Wydawało mu się, że minął zaledwie jeden dzień. Wszytko było takie same jak dnia, w którym wyruszał w swoją podróż po Jhnelle. Z niecierpliwością i dziwnym podnieceniem mijał kolejne furtki, które zbliżały go do domu. W końcu zatrzymał się przed metalową bramą prowadzącą na podwórze. Wziął głęboki oddech i pchnął furtkę do przodu. Ta wydając z siebie skrzekliwy odgłos ustąpiła. Allen przeszedł przez podwórze, aby po chwili znaleźć się w holu. Był z powrotem w domu.
- Mamo! Carrie! - zawołał, robiąc kilka kroków do przodu.
- Josh? - usłyszał spokojny, dziecięcy głos.
W progu stała jego siostrzyczka. Wyglądała, jakby przed chwilą wstała z łóżka. Była ubrana w różową halkę, zaś kręcone włosy opadały na twarz i ramiona.
- Obudziłem cię?
- Ehe...
Nastolatek podszedł do dziewczynki i mocno ją przytulił. Carrie przymknęła oczy i objęła brata w pasie. Przez chwilę stali tak i milczeli. W końcu siostra zwolniła uścisk i puściła brata.
- Jak się czujesz? - spytał z niekontrolowaną troską w głosie.
- Dobrze... Dobrze, że jesteś z powrotem - oznajmiła.
- Wiem... - wyszeptał. - Nie martw się. Nie zapomniałem o obietnicy - uspokoił ją. - Jestem już bardzo blisko spełnienia jej.
- A masz jakieś pokemony?
- Dużo - powiedział z niemal teatralną powagą. - Większość jest u profesora Hardinga.
Carrie uśmiechnęła się, po czym dodała:
- Mogę zobaczyć?
- Po południu zabiorę cię do laboratorium - obiecał.
- Super.
- A gdzie mama? - zapytał, rozglądając się po domu.
- W soboty otwierają wcześniej.
- Otwierają co? - spytał.
- Restaurację - powiedziała zniecierpliwiona. - Mama tam pracuje.
Mandisa Allen była bardzo zaradną kobietą. Nie traciła czasu na zamartwianie się czy dyskusje o niczym. Gdy pojawiał się jakiś problem od razu działała. Gdy jej mąż wyjechał do pracy za granicę, a syn wyruszył w podróż trenerską, ona postanowiła dorobić sobie pracując jako kelnerka w miejscowej knajpie. I nie widziała potrzeby informowania Josha i Steve'a o nowym zajęciu. Wychodziła z założenia, że każde z nich powinno zająć się swoimi zadaniami nie oglądając się na pozostałych.
 ***

- Przestań jęczeć - mruknął Kyle i pchnął Jimmy'ego do przodu.
Naburmuszony siedmiolatek złapał za klamkę i otworzył drzwi do laboratorium Hardinga. Starszy brat spojrzał na niego z niekrytą niechęcią. Przed samym wyjściem na spotkanie z profesorem okazało się, że Diana ma dyżur w szpitalu i nie ma z kim zostawić swojego ukochanego synka. Kyle odruchowo zgodził się zabrać przyrodniego brata ze sobą. Zaraz po wyjściu matki, Jimmy oświadczył, że nie chce iść do laboratorium. W tym momencie rozpoczęła się awantura. Starszy z Danielsów był przekonany, że chłopcem kieruje zwyczajna gnomowata złośliwość. Gdyby nie chciał go zabrać ze sobą, siedmiolatek zrobiłby wszystko, aby tylko pójść do Hardinga.
Danielsowie szli szerokim korytarzem prowadzącym do gabinetu profesora Hardinga.
- Całą drogę się grzebiesz - zaczął go strofować Kyle. - Chodź szybciej - mruknął, wyprzedzając go.
- Chciałem obejrzeć bajkę! - oświadczył oburzony chłopiec.
- Wstaniesz jutro rano i obejrzysz powtórkę - powiedział, próbując nie tracić przy tym resztek cierpliwości.
- Jesteś głupi! - tupnął nogą będący na granicy płaczu Jim.
Nie czekając na guzdrzącego się Jima, Kyle zapukał do drzwi gabinetu, a następnie nieśmiało je uchylił.
- Dzień dobry.
- Dzień dobry - odpowiedział Dennis. - Wejdź.
W salonie poza profesorem byli już Alissa Christeensen oraz Josh Allen z siostrą. Kyle złapał Jima za rękę i pociągnął za sobą do środka. Niczym niepotrzebną rzecz usadził go na krześle obok drobnej Carrie i sam zajął miejsce między Alissą i Joshem.
- A gdzie Charlie? - zapytał profesor zaniepokojony nieobecnością czwartego ze swoich protegowanych.
- Nie przyjdzie. Brał udział wyłącznie w konkursach. Liga go nie interesuje - wyjaśnił Kyle.
- W takim razie są już wszyscy zainteresowani - westchnął Dennis, spoglądając na swoich trenerów. - Aby móc zgłosić się na eliminacje turnieju Jhnelle należy pokonać ośmiu liderów. Za każde zwycięstwo otrzymaliście "poświadczenie" wygranej w postaci odznaki - mówił dalej.
Josh wyciągnął z kieszeni portfel, z którego wysypało się kilka kolorowych odznaczeń. Były niczym wpisy w indeksie upoważniające go do zdawania egzaminu.
- Jeden... Dwa... Trzy, cztery, pięć... Sześć... Siedem... - policzyła Carrie, po czym stwierdziła - brakuje jednej.
- Bo jeszcze nie walczyłem z liderem z Novan City - wyjaśnił.
- Idziemy prosto z Black Moon Island - włączył się Kyle. - Novan nie było nam po drodze, ale zdobędziemy po ósmej odznace na dniach.
- Chcecie powiedzieć, że na razie tylko ja zdobyłam osiem odznak? - zdziwiła się Alissa.
- Uroczyste otwarcie mistrzostw regionu rozpoczyna się siódmego maja. To jest poniedziałek - oznajmił drżącym głosem profesor.
Od jakiegoś czasu towarzyszyły mu trema i zdenerwowanie. Na samą myśl o zawodach mających odbyć się za niecałe sześć tygodni po plecach przechodziły mu ciarki. Dla niego jako promotora Alissy, Kyle'a i Josha turniej Jhnelle był ważnym wydarzeniem. Trójka trenerów, którym kilka miesięcy temu oddał startery była jego pierwszym rocznikiem, a ich pozycje w lidze będą jak ocena jego umiejętności mentorskich. Dlatego też zależało mu na tym, aby pokazali się z jak najlepszej strony.
- Pojedynki w lidze będą się różniły od tych, w których braliście udział do tej pory - zaczął nowy wątek. - Walka turniejowa składa się z trzech rund, aby awansować do następnego etapu trzeba wygrać dwie rundy. Na rundę składa się starcie dwóch pokemonów - mówił wolno, chcąc mieć pewność, że jego uczniom nic nie umknie. - Wycofanie pokemona z pola walki oznacza jego przegraną. Po każdej rundzie należy wymienić pokemona - skończył. - I niech wygra najlepszy.
- Niech wygra najlepszy - powtórzył Kyle.
- Druga sprawa - zmienił temat Allen. - Co z tym całym Robinem McIntyre? Kim on jest? I dlaczego tak bardzo zależy mu na bogach szczęścia i rozpaczy?
Harding wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać:
- Ja, Henry i Robin poznaliśmy się w Akademii Pokemon. Byliśmy najlepszymi uczniami w swoim roczniku, a więc nic dziwnego, że ówczesny profesor Cornelius Poplar wybrał nas na swoich uczniów - po tych słowach naukowiec wstał od stołu i przeszedł się do półki z książkami. Wyjął z niej zakurzony album ze zdjęciami i przewertował w nim kilka kartek.
- Byliście jednym z ostatnich roczników, które otrzymały startery - zwróciła uwagę Alissa.
- Tak - skinął głową, wyciągając pożółkłe zdjęcie. - Kilka lat później laboratorium spłonęło i tradycja "wydawania" pokemonów trenerom nie funkcjonowała do dzisiaj - powiedział, podając zdjęcie Joshowi.
Fotografia przedstawiała piątkę mężczyzn. Najstarszy z nich, przygarbiony, siwy pan w kitlu lekarskim nazywał się Cornelius Poplar, obok stał jego pomocnik, a dalej trójka nastoletnich chłopaków z Kolim, Bunnym i Sequelem.
- To my - powiedział Dennis.
- Rozpoznaję mojego tatę. W tym laboratorium poznał moją mamę - powiedział Kyle z uśmiechem, w którym krył się smutek. Daniels nie potrafił wybaczyć ojcu, że po zniknięciu Betty ożenił się po raz drugi.
- Ja już je widziałam - oświadczyła Carrie.
- Niby gdzie? - zapytał Jimmy.
- U pana Snubbulla - powiedziała.
- A co robiłaś u Hammonda? - powiedział groźnym głosem jej brat.
- Byłam ciekawa jak jest w środku...
- Nic dziwnego. Hammond był asystentem profesora Poplara. Po tym jak laboratorium spłonęło, Hammond nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Zamknął się w domu i zerwał kontakt z całym światem - wyjaśnił Harding. - Momentami odnosiłem wrażenie, że czuje się odpowiedzialny za pożar. W końcu był blisko z świętej pamięci naukowcem.
- Dlaczego nie utrzymujecie kontaktu z Robinem? - Christeensen wróciła do tematu.
- Ten pożar miał miejsce w twoje urodziny Kyle - zaczął Harding.
- Wiem - uciął krótko.
- Na przyjęciu byli wszyscy: dzieciaki z sąsiedztwa, ich rodzice, my oraz syn Robina, Ralphie - opowiadał dalej.
- Ralphie... - wyszeptał Jimmy. - Ralphie - powtórzył głośniej. - To ma sens!
- O czym ty pleciesz? - warknął zirytowany młodszym bratem Kyle.
- Kiedy Dreammaster należący do regulatorów uśpił dzieci z ulicy Topolowej, śnił się chłopiec o imieniu Ralphie.
- Dreammaster posiada zdolność zaglądania do umysłów. Najwyraźniej miał kontakt z Robinem i w ten sposób przekazał chorym jego sny - Dennis wytłumaczył zjawisko. - Wróćmy do głównego wątku... Na przyjęciu panowało zamieszanie i nikt nie zauważył, kiedy z domu wyszedł Ralphie. Chłopiec trafił do laboratorium, kiedy wybuchł pożar. Zginął.
Zapadła cisza.
- To straszne... - wyszeptała Alissa. W barwie jej głosu można było dostrzec nutkę smutku i pewnego współczucia dla rodziców. - Pewnie zginęło wiele osób.
- Nie - pokręcił głową Dennis. - To były godziny popołudniowe. W laboratorium nie przebywał już nikt poza Ralphiem i profesorem. Tyle że... - zawahał się - ciała Poplara nigdy nie odnaleziono.
- A może on przeżył? - Kyle rzucił od niechcenia pierwszą myśl, która przyszła mu do głowy.
Allen parsknął.
- Na pewno...
- Wtedy profesor miał około siedemdziesięciu lat. Dziś byłby bliski dziewięćdziesiątki - zasugerował Harding.
- Nie wiem, czy to nie zabrzmi absurdalnie - Josh rozpoczął niepewnie - ale McIntyre wynajął regulatorów do odnalezienia Pierota i Underpierota, których krew tworzy eliksir życia. A co jeśli McIntyre chce wskrzesić swojego syna?
- To dosyć upiorne - skomentowała tezę Alissa.
- Niekoniecznie - wszedł mu w słowo Harding. - W tym czasie na terenie Jhnelle pojawił się bardzo potężny pokemon. Profesor Cornelius interesował się tym stworzeniem. Uważał, że jest ono odpowiedzialne za wyniszczenie miast oraz za zabijanie ludzi i pokemonów. Robin, Henry i ja mieliśmy powstrzymać tego potwora.
- Co to za pokemon? - zapytał zaintrygowany historią Jim.
- Profesor nigdy nie zdążył nam tego powiedzieć. Dnia, w którym dowiedzieliśmy się o naszym zadaniu nastąpił pożar laboratorium... - westchnął, przypominając sobie ostatnią rozmowę ze swoim mentorem. - Wydaje mi się, że Robin odkrył nazwę tego pokemona i chce się na nim zemścić.
- Myśli profesor, że za tym wszystkim stoi Underpierot? - zapytała ostrożnie Christeensen.
- To na pewno nie on - odezwała się Carrie Allen.
- A ty niby skąd wiesz? - mruknął Jimmy.
- Po prostu wiem! - broniła zawzięcie swego.
- Mówisz tak jakbyś go znała.
Carrie zagryzła wargi i już nic nie odpowiedziała. Obiecała Underpierotowi, że nikomu nie wyjawi o spotkaniach na poddaszu i ich rozmowach. Bóg nieszczęścia nie chciał, aby ktokolwiek dowiedział się o jego powrocie do Corella Town. Musiał mieć pewność, że jego wróg nie ma pojęcia o jego postępowaniu.
- Mamy taki ładny dzień. Może przejdziemy się po moim ogrodzie? - zaproponował Harding.

***

Dennis wyszedł do ogrodu za domem. W rękach trzymał laptop, tuż za nim podążała grupka dzieciaków. Byli niczym wycieczka krocząca za przewodnikiem.
- Czas na małe zestawienie - powiedział profesor, nie odrywając wzroku od monitora. - Josh złapał dwadzieścia dziewięć pokemonów, a w tym dokonał siedmiu ewolucji. Alissa dwie ewolucje i trzynaście złapanych pokemonów z czego wypuściła na wolność, aż siedem. Jakiś komentarz? - zwrócił się do trenerki, odrywając wzrok od laptopa.
- Mam przy sobie sześć pokemonów, które trenuję na zawody. Pozostałe nie są mi przydatne, co najwyżej mogą leżeć na półce w laboratorium profesora. W takiej sytuacji chyba lepiej, aby były wolne - stwierdziła z pełnym przekonaniem.
- Nie zgodzę się - wtrącił się Allen. - Ja co jakiś czas wymieniam pokemony ze swojego składu tak, aby każdy miał szansę potrenować. Złapanie więcej niż sześciu stworków nie oznacza, że muszą one siedzieć na ławce rezerwowych.
Do grupki podszedł niebieskooki pokemon, którego głowę przyozdabiały żółte płatki słonecznika. Miał skórę słomianego koloru. Z jego ramion wyrastały zielone liście, a łapy zdobiły kolce.
- San! San! - przywitał się.
- Jak się masz, Sunleaf? - zaczął Allen.
- Jest twój? - zapytał Jimmy przyglądając się stworkowi będącemu równym mu wzrostem.
- Tak. Pierwszy, który trafił do profesora - odpowiedział z dumą.
Kyle sięgnął po mistrza D. Urządzenie przemówiło:
- Sunleaf...
- I...?
- Nie ponaglaj mnie! - rozzłościł się pokedex. - Myślisz, że tak łatwo jest wymyślić coś, aby cię obrazić?
- Widzę, że twój pokedex nadal nie działa prawidłowo - stwierdził Dennis, drapiąc się po czole.
- Już się przyzwyczaiłem. Dzięki niemu częściej korzystam z książek i atlasów - machnął ręką.
- Wracając do moich danych - zaczął na nowo Harding. - Kyle jesteś na trzecim miejscu. Masz siedem pokemonów i doprowadziłeś do trzech ewolucji.
- Beznadziejnie - zaśmiał się Jim.
Pod groźnym spojrzeniem starszego brata zamilkł.
- Kyle, co powiesz na pojedynek? - Josh niespodziewanie rzucił wyzwanie.
- Teraz?
- Tu i teraz. Ostatni raz walczyliśmy prawie rok temu.
- Dobry pomysł - wtrącił profesor Harding.
Trenerzy stanęli naprzeciwko siebie. Ich pole walki stanowił mały fragment ogródka obok wejścia do laboratorium. Alissa oraz rodzeństwa walczących usiedli na schodkach przed wejściem.
- Walka jeden na jednego - ogłosił Dennis wcielający się w rolę sędziego.
- Wybieram Koliego - oznajmił trener.
Trawiasty kot wystąpił krok do przodu. przed siebie. Josh jednym ruchem sięgnął po pokeball i rzucił go przed siebie. Kula zawirowała w powietrzu, a potem opadła na ziemię wypuszczając z wnętrza jasną energię. Przeciwnikiem Koliego był potężny zając stojący na dwóch łapach. Przez plecy pokemona przechodziły płomienie.
Kyle zmarszczył brwi. Znał tego pokemona bardzo dobrze.
- Widzę, że twój Rabbit ewoluował - zaczął zaniepokojony.
- Dawno temu - skinął głową. - Teraz stanowi największą dumę mojego zespołu.
Te słowa zaniepokoił Kyle'a. Pierwszą walkę jaką stoczył i co gorsza przegrał był pojedynek z Bunnym Allena. Dziś historia powtarzała się, tyle że zamiast Bunny'ego naprzeciwko trawiastego kota stał Warren.
- Koli, użyj ostrych liści!
Pokemon zamachnął się wypuszczając z ciemnozielonego grzbietu liście. Warren bez problemu wyminął atak, wybijając się w powietrze.
- Zakończmy tę walkę szybko. Ognista pięść - polecił Josh.
Warren pędząc w dół zamachnął się łapą, którą niemal od razu pokryły płomienie. Koli uskoczył przed ciosem. Potężna pięść królika wypaliła trawę w miejscu uderzenia.
- Musimy szybko coś wykombinować, Koli... - zaczął gubić się.
- Zaczyna się - warknął Jimmy. - Zaczynasz się zachowywać zupełnie jak na samym początku!
- O co ci chodzi?
- O to, że nie wiesz jak kierować Kolim! Zamiast myśleć o tym, że możesz przegrać, zacznij myśleć jak wygrać.
Trener skinął głową.
- Koli, użyj chytrych nasionek.
Kot wyrzucił ze swojej sierści nasionka, które natychmiast wypuściły pędy i owinęły się wokół łap Warrena.
- Teraz twój pokemon będzie musiał oddawać energię Koliemu.
- Nie tak prędko - pohamował jego radość Josh. - Bariera ognia.
Z Warrena wydzieliła się ciepła, czerwona poświata, która zniszczyła atak trawiastego stworka.
- Koli... - jęknął bezradny stworek.
- Bez obaw. Spróbujemy raz jeszcze. Trawiasty promień.
Koli wyrzucił ze swojej łapy zieloną kulę energii. Pokemon Josha cisnął w przeciwnika płomieniem. Ataki zmierzały na siebie, aby wreszcie doszło między nimi do zderzenia. Zetknęły się tylko na moment. Przez ułamki sekundy kolor natury i barwa ognia istniały obok siebie, jakby w idealnej równowadze. W końcu zielona energia wchłonęła ognisty atak. Płomień ciskał się w jej wnętrzu utrudniając jej dalszy lot. Trawiasty promień eksplodował odrzucając wszystkich i wszystko, co znalazło się w zasięgu jego rażenia.
Kyle otworzył oczy i spojrzał na pole walki, na którym leżały dwa pokemony.
- Remis... - wyszeptał Josh.
- Warren niezdolny do walki! Koli niezdolny do walki! Brak rozstrzygnięcia! - ogłosił suchym głosem naukowiec. - Chcecie jeszcze jedną rundę?
- Nie - mruknął Josh. - Potrzebujemy więcej treningów. W lidze remis nie przejdzie - dodał, zawracając Warrena do kuli.
- Jasne - przytaknął mu Kyle.
- My już będziemy się zbierać - oświadczył Allen. - Do zobaczenia.
Carrie odruchowo wstała ze schodów. Rodzeństwo ruszyło ku wyjściu z laboratorium.
- Co zamierzasz robić teraz? - spytała niewinnie Alissa.
- Wezmę się za poważny trening - oświadczył Kyle.
____________________

sobota, 21 grudnia 2013

Pan Lewis

UWAGA! SPOILERY! 

Pan Lewis
Miasto Townview
Profesja Nieznana
Debiut Koszmar z ulicy Topolowej
Wiek ok.
Krewni
  • żona
  • Jennifer (córka)
  • Cody (syn)
Osiągnięcia Nieznane
Wzór Ojciec Daytona


Charakterystyka pana Lewisa
Niewiele o nim wiadomo. Mieszka na ulicy Topolowej w Townview. Jest ojcem dwójki dzieci: Jennifer i Cody'ego, które zapadają w letarg.

czwartek, 19 grudnia 2013

Konkurs koordynatorów: Rubryka eliminacji



Rozdział 42: Charlie w krainie koordynatorów

W Valesco Town zapowiadał się piękny dzień. Marcowe słoneczko ogrzewało białe ściany domów, a delikatny wietrzyk przynosił przyjemny chłód podróżnym. Z każdym dniem naturze bliżej było do kwietnia, a także terminów, do których czas gorączkowo odmierzali trenerzy. Valesco Town składało się z niewielu fragmentów. Był niewielki rynek zbudowany na planie koła, kilka domów, sklepów, ratusz i stary kościółek. Za miastem znajdował się cmentarz oddzielony od niego polem, a dalej las iglasty i pola prowadzące prosto do Corella. Mimo tak skąpego obrazu, tego roku miasteczko przyciągnęło bardzo wielu turystów. Głównie za sprawą konkursu koordynatorskiego. Przygotowania do finału pokemonowej imprezy rozpoczęły się już o świcie. Na zabytkowym rynku panowało ogromne zamieszanie. Technicy z pomocą wolontariuszy montowali fragmenty areny, na której po południu miała zmierzyć się ostatnia czwórka zawodników. Dla Valesco Town organizacja finałowego etapu konkursu była wielkim sprawdzianem. Kilka miesięcy temu nikt nie myślał, że tam właśnie odbędzie się tak duża impreza. Valesco było jednym z niewielkich miasteczek porozrzucanych po całym Jhnelle, w których prym wiodła wiejska kuchnia, koło gospodyń domowych i tanie pocztówki. Możliwość organizacji turnieju koordynatorskiego była dla miasta szansą na zaistnienie w wielkim świecie. Nic więc dziwnego, że przygotowania szły pełną parą.
Kyle i Josh dotarli do miasteczka na chwilę przed południem. Daniels siedział obok fontanny, obierając jabłko. Wokoło niego niczym na kółku różańcowym stała szóstka pokemonów. Pogoda dopisywała, a więc nic dziwnego, że chłopak postanowił wypuścić swoich podopiecznych i pozwolić im na śniadanie na świeżym powietrzu. Pokemony nie jadły karmy, a jedynie spoglądały na swojego trenera i jego jabłuszko jak w obrazek.
- Ritama... - wzdychał Rhythmox.
- Koli - dodał kot ze szklanymi oczyma.
- Kili! - zawołała Killy, która czuła się, jakby nie jadła od wielu tygodni.
Stworki żebrały w przeświadczeniu, że człowiek je lepsze rzeczy im rzucając zaś jakąś nieapetyczną potrawę. Kyle nie zwracał na nie uwagi. Odrywając wzrok od fontanny, przeniósł go na stojącego przy budce telefonicznej Josha.
- Dzień dobry, profesorze! - przemówił, natychmiast po usłyszeniu odgłosu podnoszonej słuchawki. - Z tej strony Josh Allen - przedstawił się.
- A, Josh! Dawno nie rozmawialiśmy, co słychać? - odpowiedział naukowiec.
- Wiele - westchnął. - Właśnie wracam z Black Moon Island z siódmą odznaką. Niech profesor zgadnie, kto jest tamtejszym liderem?
- Nie wiem, kto?
- Robin McIntyre - udzielił szybko odpowiedzi, w której dało się usłyszeć nutkę pretensji.
- Robin?! - powtórzył z niedowierzaniem.
- On zna profesora i pana Danielsa. I to bardzo dobrze. W dodatku ten facet jest zleceniodawcą regulatorów - powiedział wszystko.
Dennis wziął głęboki oddech i odparł:
- Wychodzi na to, że musimy poważnie porozmawiać. Powiedz mi, kiedy wrócisz do Corella i gdzie teraz jesteś?
- Przed momentem ja i Kyle dotarliśmy do Velasco Town.
- To blisko! - ucieszył się Harding. - Czyli jeszcze dzisiaj będziecie z powrotem?
- Pojutrze - poprawił go Allen. - Przynajmniej ja. Dziś w Valesco odbywa się finał konkursu koordynatorskiego i chciałem go obejrzeć.
- Interesujesz się konkursami? - zdziwił się profesor.
- Nie, ale zwycięzca dostaje przepustkę do turnieju Jhnelle - odparł. - Trzeba wiedzieć, jak wygląda konkurencja - zażartował.
- W porządku. W takim razie pojutrze porozmawiamy. Do widzenia - powiedział pośpiesznie, rozłączając się.
Josh odłożył słuchawkę i wolnym krokiem ruszył w stronę towarzysza.
- Co u profesora? - zawołał Kyle.
- Chce z nami poważnie porozmawiać o McIntyre.
- Czyli zupa - westchnął, zaczynając wycofywać swoje pokemony do pokeballi. - Mój tata uważa, że Robin ma swoje cele w tym poszukiwaniu bożków i nic nam do tego. Tyle że nie mogę sobie wyobrazić, aby ktoś kto próbuje zdobyć boski nektar kierował się właściwymi pobudkami.
- Ja też nie. Pomyśl - Josh usiadł na ławce obok Danielsa i mówił dalej - żaden z nas nie wie jak działa ten eliksir z krwi.
- Jeśli działa - wtrącił Kyle. - Istnienie Pierota i Underpierota nie oznacza, że mity mówią prawdę.
- Musimy być przygotowani, że z tym nektarem to jednak prawda - oświadczył. - Daje życie... Nieśmiertelność? Odporność? Wielką moc? Nieważne. Tak czy inaczej nie powinien być użyty.
- Widzę, że trenowanie odpoczywania idzie ci doskonale - rozległy się donośne słowa krytyki.
Do chłopców podszedł Sebastian Harper. Josh rozpoznał mistrza niemal od razu. Nie wiedząc jak się zachować w napięciu stał i czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Członek elity odgarnął długie włosy do tyłu, po czym przemówił:
- Zamiast trenować, siedzisz sobie tutaj i nic nie robisz.
- Dzień dobry, ma pan mojego Rathvila? - powiedział całkiem spokojnie Kyle, ignorując wcześniejsze słowa mistrza.
- Nie, nie mam. Oczywiście, że tak! - powiedział, wyciągając z kieszeni niebieski pokeball.
- Chcesz mi powiedzieć, że sam mistrz trenował twojego pokemona? - zapytał zdezorientowany Allen.
- Tak - skinął głową Kyle.. - Jestem ciekawy jakie zrobiłeś postępy - przyznał, odbierając od Sebastiana greatball.
- W zasadzie nie chciało mi się trenować Rathvila, ale zawsze możesz powiedzieć innym, że trenował go mistrz. To z pewnością doda takiemu średniakowi jak ty prestiżu - oznajmił Harper.
- I pan mi zarzuca lenistwo?
- Ja jestem mistrzem i mogę nic nie robić, a ty jako średni trener nie masz tego przywileju - wyjaśnił. - Zaraz zaczynają się próby - wspomniał, zerkając na monterów kończących budowę sceny. - Muszę już iść. Do zobaczenia.
Sebastian Harper zniknął gdzieś w tłumie.
- Kyle! Josh! - pomachał im z oddali szczupły chłopak.
Allen zmarszczył brwi, próbując zauważyć punkt, z którego dobiega do nich głos. Jednak dopiero po chwili z tłumu przechodniów wynurzył się Charlie Stacey. Zaraz za nim biegł wielki niedźwiedź o czerwonych oczach i grzywce postawionej do góry.
- Charles! - Kyle ucieszył się na widok przyjaciela.
- Cześć! Co tam?
- Widzę, że nie próżnowałeś - powiedział z szacunkiem Josh. - Twój Bordobear ewoluował w...
Nie kończąc zdania sięgnął po pokedex i zeskanował niedźwiedzia. Urządzenie przemówiło:
- Wildbear. Ten dziki niedźwiedź jest dorosłą formą Bordobeara. Pazury na przednich łapach służą mu do wspinania się po drzewach i skałach. Broniąc własnego terytorium przejawia niezwykłą agresję. Dlatego też zaleca się szczególną ostrożność przy spotkaniach z nim.
- Tak - chłopak ucieszył się, że ktoś wreszcie dostrzegł wysiłek jaki włożył w wyewoluowanie pluszowego misia. - Trenując z innymi koordynatorami w Irina City poznałem wiele nowych sposobów ewolucji. Wiedzieliście, że ponad połowa istniejących pokemonów ma swoje wyższe stadia rozwoju?
Kyle pokręcił głową. Nie miał serca mówić przyszłemu producentowi kostek do gier planszowych, że takie zagadnienie omawiali na lekcjach ewolucji w Akademii Pokemon.
- A słucha cię chociaż? - spytał przekornie Daniels.
- Czy to ważne? Jesteśmy w finale konkursu! Posłuszeństwo nie jest sprawą pierwszorzędną - wykręcił się.
- Trenowałeś? - Kyle spytał całkiem poważnie.
- W zasadzie...
- To znaczy?
- Wiesz jak to było z nauką na sprawdziany w szkole?
- Mam jeszcze czas. Nauczę się potem - wyrecytował skądinąd dobrze znaną sobie regułkę.
- I tak właśnie wyglądały moje przygotowania.
- Zawodników prosimy o stawienie się na arenie - przez megafon rozbrzmiało wezwanie.
- Muszę iść. Życzcie mi powodzenia - powiedział Stacey wycofując się.

***
Krzyki, oklaski i entuzjazm rozniosły się po widowni, kiedy na środek areny wyszła Laurie Robinson.
- Witam wszystkich w finale konkursu koordynatorskiego Jhnelle. Po miesiącach przygotowań, żmudnych treningów i zaciętej walki w konkursie pozostało ich już tylko czterech. Przywitajcie ich gorącymi brawami! Alexis! Crystal! Charlie! Eddie! - zawołała.
Przy gromkich brawach na arenę wyszli finaliści zawodów.
- Zasady są proste - kontynuowała prezenterka. - Nasza czwórka stoczy jeden pojedynek pokemon oraz zaprezentuje jeden atak z dowolnej kategorii. Nad wszystkim czuwać będzie nasza jurorka, Paras Hitmonlee!
- Witam! Nie posiadam się ze szczęścia, że dobrnęliśmy do końca tego żenującego konkursu! - oświadczyła celebrytka narażając się na niezadowolenie widowni.
- W roli sędziego dodatkowego wystąpi mistrz ligi, Sebastian Harper!
Znowu rozbrzmiały oklaski, po których Robinson mówiła dalej:
- Jurorzy mogą wam doradzać, ale to właśnie wy - zwróciła się do kamery - decydujecie o tym, kto otrzyma tytuł koordynatora i cenne nagrody. Zwycięzca otrzyma roczne stypendium w Akademii Pokemon w Liyah, dziką kartę turnieju Jhnelle oraz plastikowy medal, który w zasadzie jest bezwartościowy, ale z daleka wygląda ładnie. Zaczynajmy! Jako pierwsi dzisiaj walczą Alexis i Charlie! - zawołała, schodząc z areny.
Po przeciwnych stronach boiska stanęli Charlie oraz Alexis.
- Wildbear, wybieram cię! - zaczął Stacey.
Z pokeballa wystrzeliła wiązka światła, która przybrała formę niedźwiedzia. Pokemon Charliego od razu przyjął pozycję bojową.
- Digovel! - zawołała Alexis, rzucając przed siebie zielony pokeball.
Na polu pojawił się kretopodobny stworek o wydłużonym nosie zakończonym kształtem przypominającym jakiś szpadel. Na przednich łapach miał dwa wiertła, tylne wyglądały zwyczajnie. Sierść na jego grzbiecie była brązowego koloru, zaś jego podbrzusze kremowej barwy.
- Wildbear, fu...
Charlie nie zdążył nawet wydać polecenia, kiedy to niedźwiedź z wrzaskiem ruszył na przeciwnika. Nieco zawstydzony nieposłuszeństwem podwładnego trener zawołał:
- Czytasz z moich myśli! Właśnie tego ataku chciałem użyć!
Wildbear zamachnął się, ale Digovel zatrzymał cios swoim rogiem. Pokemony zaczęły się siłować. Wściekły niedźwiedź odepchnął kreta do tyłu i ponownie ruszył w jego kierunku.
- Digovel, pod ziemię! - rzuciła hasło Alexis.
Wiertła na łapach pokemona zaczęły poruszać się w bardzo szybkim tempie. Ich siła sprawiła, że w kilka sekund na polu walki powstał tunel. Pokemon zniknął pod ziemią nim Wildbear zdążył podbiec do niego.
- On chowa się pod ziemią. To nie fair! - oburzył się Charlie.
- Przecież to nie jest zabronione - wyjaśniła dziewczyna.
- A powinno... - mruknął pod nosem Stacey.
Wildbear wrzeszczał i wymachiwał łapami z wściekłości. Taktyka Alexis działała na niego jak płachta na byka. Niedźwiedź wolał pojedynki, w których podbiega do przeciwnika i z miejsca robi mu krzywdę: skręca kark, łamie żebra lub odgryza ucho. Pokemony uciekające przed jego potęgą irytowały go. Rozzłoszczony Wildbear zaczął uderzać łapami o podłoże. Arena zadrżała.
- To jest to! - rozpogodził się Charlie. - Musisz użyć energii hiper wstrząsów!
Wildbear będąc w amoku nie słyszał słów trenera i nieświadomie nadal uderzał w pole. Niespodziewanie tuż przed nim spod ziemi wystrzelił Digovel. Oszołomiony kret zrobił kilka kroków w stronę niedźwiedzia i przewrócił się. Wildbear czekał na taką okazję od dawna. Podopieczny Charliego runął na kreta całym ciałem. Przez trybuny przebiegł szelest.
- Zwycięzcą pojedynku zostaje Wildbear! - zawołała Laurie.
Po pojedynku Eddiego i Crystal, który wygrała dziewczyna nastąpiła krótka przerwa techniczna. Zaraz po niej rozpoczęła się prezentacja ataków, które ozdabiały cenne komentarze Paras.
- To już wszystko! - podsumowała Laurie. - Możemy przejść do ogłoszenia wyników.
Na arenę ponownie wyszli koordynatorzy.
- Zacznę od miejsca czwartego, które dzisiaj przypada Alexis!
Rozbrzmiały brawa. Charlie nerwowo przebierał nogami. Nie obchodziło go stypendium naukowe i dalsza męczarnia w prestiżowej szkole w innym regionie. Chciał wygrać, aby móc wziąć udział w turnieju Jhnelle. Nie liczył na zwycięstwo czy wysoka lokatę w zawodach. O wiele ważniejsza była chęć uczestnictwa w imprezie. Chciał wydłużyć swoją karierę trenerską chociażby o kilka dni. Charlie miał jasne i klarowne plany. Chłopak założył sobie, że po zakończeniu sezonu trenerskiego wróci do marzenia o założeniu fabryki kostek do gry. Póki co, chciał jednak przebywać z pokemonami i innymi trenerami.
Wyczytano jego nazwisko. Usłyszał brawa i gratulacje. Po chwili doszły do niego słowa uśmiechniętej Alexis:
- Charlie, jesteś na trzecim miejscu.
- Na.. naprawdę? - zdziwił się.
Był zaskoczony, ale zadowolony. Znalazł się na podium.
- Została nam dwójka! - uciszyła widownię Laurie. - Zwycięzcą turnieju koordynatorów Jhnelle w roku 2007 zostaje... - zrobiła pauzę. - Crystal!
Po raz kolejny rozbrzmiały brawa, tym razem kończące konkurs koordynatorów.

***

Kiedy Kyle, Josh i Charlie doszli do drogowskazu, trzeci z nich raz jeszcze obejrzał się na Valesco Town. Obiecał sobie, że zapamięta turniej i swoją podróż pokemon na całe życie. Przed nim zaś ciągnęła się droga do domu.
- Szkoda, że nie wygrałeś - stwierdził Daniels.
- E... - machnął ręką. - Było fajnie.
- I tak należą ci się gratulacje - dodał Kyle.
- Dzięki - powiedział z lekkim rozczarowaniem w głosie.
Więcej jednak nie oglądał się za siebie.
________________________
Dex: 19, 30

James Novy

UWAGA! SPOILERY! 

James Novy
Miasto Novan City
Profesja Opiekun pokemonów smoków
Debiut Co z ciebie wyrośnie
Wiek ok.55
Krewni
  • żona
  • Matt (syn)
  • Sandra (siostrzenica)
Osiągnięcia
  • właściciel wylęgarni smoków
Wzór Dr. Quackenpoker

Charakterystyka Jamesa
Ojciec Matta.Prowadzi wylęgarnię smoków w Novan. W młodości stracił nogi w wypadku podczas prac na kolei. Ludzie wołają na niego "Major".

środa, 18 grudnia 2013

Rozdział 41: Czarna godzina

Arena tutejszego lidera jest bardzo ładna, ale niepozorny wygląd nie powinien nikogo zwieść. Za zadbanymi ścianami z czerwonej cegły, które porastały latorośle o barwie soczystej zieleni kryje się klasyczne pole walki. Codziennie dochodzi na nim do walk o przetrwanie. Nie zmieniało się jedno - zawsze byli zwycięzcy i pokonani. Lider areny na Black Moon Island przyjmował wielu uczniów na praktykę z całego regionu. Jedynym warunkiem treningu pod okiem miejscowego mistrza był dyplom Akademii Pokemon oraz średnia 4,0. Podopieczni lidera pojedynkowali się na arenie każdego dnia pod okiem nauczycieli i instruktorów. Sam mistrz nie był obecny podczas zajęć. Jedyną zasadą, jaką nałożył na swoich uczniów była reguła trzech, mówiąca: "trener, który przegrał trzy razy z rzędu zostaje skreślony z listy studentów". Lider psychicznych pokemonów był niczym król otoczony doradcami, poddanymi i wiernymi żołnierzami przekonanymi o sile swego pana. Został mistrzem dosyć późno, bo dopiero jakieś dziesięć lat po ukończeniu Akademii Pokemon w Corella Town. W czasie poprzedzającym jego liderowanie odniósł kilka sukcesów w niewielkich turniejach miejscowych, podróżował po Jhnelle, zwiedził Liyah i Irwin, a potem na stałe osiedlił się na wyspie, gdzie objął posadę mistrza. Mimo to nie czuł się liderem bardziej niż biznesmenem, dyrektorem, czy kochającym ojcem. Swój czas dzielił pomiędzy wszystko i wszystkich. Ostatnimi czasy z coraz większym trudem zajmował się swoimi sprawami. Miał wrażenie, że wraz z chwilą rozwiązania pewnych kwestii traci kontrolę nad własnym życiem. W chwilach zwątpienia brał głęboki oddech i powtarzał sobie: "wszystko będzie dobrze".
***

Kyle przykucnął przed wejściem, wiążąc sznurówkę. Nie śpieszyło mu się pojedynkować z mistrzem. Po wczorajszej konfrontacji z Scottym miał świadomość tego, jaką siłą dysponuje siódmy lider. Przegrana oznaczałaby możliwość rewanżu dopiero za miesiąc, zaś turniej Jhnelle miał rozpocząć się już w maju. Zbyt mocno zależało mu na spotkaniu z Robinem, aby ryzykować porażkę.
- Kyle? - usłyszał za plecami.
Tuż za nim stał Josh Allen. Miał na sobie czarną koszulkę z krótkim rękawkiem i ciemne spodnie. Na jego ramieniu wisiała zaś szara torba.
- Idziesz na pojedynek? - spytał.
- Tak... - odparł niepewnie Kyle. - A ty?
- Też - skinął głową. - Arenę otwierają dopiero o dwunastej - powiedział spoglądając na swój zegarek.
- Myślałem, że już dawno jesteś po pojedynku z mistrzem - zdziwił się Daniels.
- Miałem walczyć z nim już wczoraj, ale przez tę burzę była nieczynna - wyjaśnił pokrótce.
W tym samym momencie rozległ się hałas. Metalowe drzwi zaczęły cofać się. Wejście stało przed trenerami otworem.
- Chodźmy - powiedział stanowczo Allen.
W przeciwieństwie do swojego rywala chciał mieć już walkę za sobą. Wyczekiwał starcia z liderem od dawna.
W ciasnym i nieoświetlonym holu stał Scotty. Widząc zbliżających się trenerów wyszedł im na spotkanie.
- To ty... - zdziwił się widokiem swojego przeciwnika z ubiegłej nocy.
Kyle nie odezwał się słowem.
- Lider zaprasza - dodał ze spokojem.
Trenerzy ruszyli za Scottym w głąb korytarza, który z każdą chwilą wydawał się ciemniejszy i ciaśniejszy.
- Spodziewa się nas? - spytał Josh, zmarszczywszy brwi.
- Tak, śledzi wasze poczynania od dłuższego czasu.
Chłopcy zmieszali się.
- Śledzi nas? - podjął temat Josh.
- Tak, mój mistrz interesuje się wszystkimi dobrze rokującymi trenerami. Na przykład ty... - zwrócił się do Allena. - Syn lidera z Boheme City - powiedział, nieświadomie myląc Josha z Kylem.
- Ja? Dlaczego myślisz, że jestem synem lidera?
- Jesteś ambitny, pracowity, walczysz na bardzo dobrym poziomie - oświadczył.
Josh uśmiechnął się tylko widząc rumieniącego się ze złości Kyle'a.
- Nie powiem... Tutejszy lider zna się na ludziach - zażartował.
- Rzeczywiście. Rewelacyjne rozeznanie - odezwał się urażony Daniels. - Mocny jest ten twój mistrz? Szukałem o nim informacji, ale nic nie mogłem znaleźć, ani słowa na oficjalnej stronie ligi, ani na fejsie...
- Lider chroni swoją prywatność. Jest geniuszem walki - oświadczył krótko Scotty. - Od uderzenia twojego pokeballa w ziemię kontroluje przebieg pojedynku. Być jego uczniem to wielki zaszczyt, ale nie przejmujcie się. I tak pewnie nie będziecie z nim walczyć. Lider rzadko kiedy przyjmuje wyzwania. Wyzywający trenerzy zwykle walczą z jego uczniami o odznakę - wyjaśnił zasady.
- Bez sensu... - mruknął Josh. - Dla mnie to zwykły brak szacunku do trenera, który trenuje po to, aby wyzwać lidera, a nie początkującego ucznia.
- Brak szacunku? - zaśmiał się Scotty. - Raczej pójście wam na rękę. Wątpię, czy w Jhnelle jest wielu trenerów, którzy mogą umiejętnościami równać się z panem McIntyre.
- Co powiedziałeś? - przerwał mu Josh.
- Robin McIntyre? Chodzi ci o Robina? On jest liderem? - pytał ogłupiony Kyle.
- To tu - powiedział Scotty, stając przed wejściem na arenę. - Nie życzę powodzenia - dodał z uśmieszkiem.
Kyle i Josh niepewnie weszli na arenę. Ogromne lampy rozświetliły stadion. Pole walki było gigantyczne. Żaden z nich nie pojedynkował się jeszcze na tak dużej przestrzeni.
- Niesamowite... - mruknął Daniels, na moment zapominając o mistrzu.
- Dzień dobry - ciszę przerwał Robin McIntyre.
Był to mężczyzna około czterdziestki. Średniego wzrostu brunet o mocnym zaroście ubrany w jasne spodnie i granatową koszulę na guziki, zapiętą pod samą szyję.
- Dzień dobry - odpowiedział Josh.
Wiedzieli, że jest on zleceniodawcą regulatorów, rozumieli, że poszukuje dwóch legendarnych pokemonów w celu uzyskania boskiego nektaru, ale dopiero dzisiaj mogli spojrzeć sobie w twarz.
- Kyle, prawda? - spytał Robin, kierując wzrok na Danielsa.
Chłopak skinął głową.
- Wyrosłeś... Pamiętam, jak stawiałeś pierwsze kroki, a dziś wyzywasz mnie na pojedynek - mówił z dziwną ekscytacją w głosie.
- O czym on mówi? - spytał Allen.
- Pochodzi z Corella Town - odparł Daniels. - Był trzecim trenerem obok mojego taty i profesora Hardinga wyruszającym z Akademii Pokemon.
- I mówisz mi o tym dopiero teraz?
- To nie istotne. Detal z przeszłości.
- Detal? Myślałem, że... - zawahał się i aby nie użyć zbyt mocnego słowa powiedział - że siedzimy w tym razem.
Kyle nic nie odpowiedział. Zrobiło mu się głupio. Słowem nie wspomniał Allenowi i Christeensen o powiązaniu Robina z jego ojcem i profesorem. Wtedy nie wydało mu się to, aż tak istotne, a przynajmniej z jego punktu widzenia. Henry nie powiedział mu nic poza tym, że znali się z czasów szkolnych.
- Nie byliśmy tylko rywalami. Ja, Dennis i Henry byliśmy nierozłączni. Żyliśmy tym samym życiem - zamyślił się McIntyre. - Mam pomysł! Jestem ciekawy jak to jest z waszą dwójką. Łączy was wyłącznie rywalizacja, a może wspólny cel? Proponuję wam walkę w debla. Wy dwaj kontra mój najlepszy trener.
- Czy to konieczne? Mamy jakiś inny wybór? - zaczął Josh, któremu nie uśmiechała się walka u boku Kyle'a.
Allen nigdy nie lubił walk drużynowych. O ile prowadząc dwa pokemony radził sobie całkiem nieźle, tak współpraca z innym trenerem nie dawała mu możliwości pełnej kontroli, tego co dzieje się na boisku.
- Macie. Możecie wyjść stąd bez odznaki i wrócić za miesiąc jak zmądrzejecie - postawił twarde warunki.
- Walczmy - powiedział suchym głosem Josh.
Robin wyciągnął z kieszeni spodni telefon.
- Niech przyjdzie - powiedział do słuchawki i rozłączył się.
Po kilku chwilach z drzwi po lewej stronie wyłonił się Freddy. Chłopak spojrzał na stojących w rogu Josha i Kyle'a, po czym podszedł do lidera.*
- Będziesz walczył za mnie - lider zwrócił się do siedemnastolatka.
Freddy raz jeszcze spojrzał na swoich przeciwników. Spotykali się już kilkakrotnie, ale nie mieli okazji na walkę, która mogłaby sprawdzić ich poziom.
- Z przyjemnością - skinął głową Freddy i wbiegł na miejsce dla trenera.
Josh i Kyle wolno ruszyli na swoje miejsca.
- Możemy wygrać, ale musisz mnie słuchać - mruknął pod nosem Josh. - Użyjesz Falcona.
- Co? Chciałem Arise - odparł niezadowolony.
- Jeśli się mylę to wyprowadź mnie z błędu, ale Falcon jest najsilniejszym pokemonem w twojej drużynie zaraz po Arise, prawda? Tyle że masz go znacznie dłużej, a więc będzie ci łatwiej kontrolować go podczas walki.
- Moglibyśmy zaryzykować i...
- Nie, Kyle, proszę cię. To ważna walka i musimy ją wygrać - przerwał mu.
Daniels nie kłócił się. Wiedział, że Allen jest lepszym trenerem niż on, a podwójna walka była szansą na zdobycie odznaki. Postanowił nie protestować.
- Wybieram cię, Falcon!
- Crabdart!
Pokeballe uderzyły o ziemię wypuszczając z wnętrza sokoła i kraba z potężnymi szczypcami.
- Scarecrow i Dreammaster - zawołał, wypuszczając z rąk dwie czarne kule.
Naprzeciw pokemonów Danielsa i Allena pojawiły się stwory przypominające sylwetką ludzkie postaci. Dreammastera mieli okazję poznać już w Townview, kiedy ten uwięził dzieci w świecie koszmarów, drugi wyglądał jak strach na wróble. Miał na sobie spłowiałą kurtkę i spodnie, z których wystawało siano. Brązowy łeb wyglądał jak pozszywany z różnych szmat, nakryty był przez słomkowy kapelusz. W prawej łapie w dziwny sposób wychodzącej z kurtki dzierżył kosę.
Josh nie spuszczając wzroku z pokemona sięgnął po pokedex. Urządzenie przemówiło:
- Scarecrow. Jedna z możliwych ewolucji Nine, w którą może rozwinąć się jedynie w dzień, czując silną złość. Pokarm dla niego stanowią ludzkie lęki. Jego atrybutem jest kosa, której ostrze podwyższa możliwości jego ataku.
- Musimy uważać - stwierdził Allen.
Daniels skinął głową.
- Falc...
- Szczypce, Crabd...
Krzyknęli w tym samym momencie. Pokemony spojrzały na trenerów nie rozumiejąc polecenia.
Freddy zaśmiał się.
- Problem z kolejnością wykonywania poleceń? Widać, że jeszcze nigdy nie walczyliście razem. Zapowiada się ciekawe starcie.
- Który pierwszy? - rozzłościł się Kyle.
- Ja, potem ty - poinstruował go towarzysz. - Crabdart, ostre szczypce.
- Falcon, podniebny atak.
Podopieczny Josha ruszył w stronę przeciwników, jego szczypce zaczęły świecić. Po chwili zbierania energii wypuścił z nich ostre promienie, które w zetknięciu z przeciwnikiem wybuchały. W tym samym momencie sokół Danielsa wzbił się w powietrze, aby po chwili ostro pikować w dół. Oba pokemony wybrały sobie za cel Scarecrowa.
- Cholera! - przestraszył się Allen. - Nie możemy atakować tego samego! Crabdart, wycofaj się!
Było za późno. Krab wypuścił swój atak ze szczypiec.
Doszło do zderzenia ataków Crabdarta z Falconem tuż przed pokemonem Freddy'ego. Sokół posłużył strachowi na wróble jako tarcza ochraniająca go przed ciosem drugiego z przeciwników, który w momencie wybuchu został odrzucony do tyłu. Podopieczni Josha i Allena odnieśli pierwsze rany.
Robin pokręcił jedynie głową, po czym dodał:
- Drugi, istotniejszy błąd. Nie uzgodniliście żadnej taktyki przed walką. Dzięki czemu "weszliście sobie w drogę".
Na szczęście Crabdart, podobnie jak Falcon, był zdolny do dalszej walki. Josh zacisnął zęby. Czuł jak odznaka oddala się od niego.
- Ja biorę na siebie Scarecrow, a ty i Falcon Dreammastera - postanowił.
- Dobra - mruknął Freddy. - Mieliście dosyć czasu. Mój ruch! Scarecrow, kosa.
Strach na wróble zamachnął się, rozpędzając przeciwników na boki. Na środek areny wskoczył Dreammaster. Skierował łapę w dół, tworząc wokół siebie czarny krąg.
- Co to jest?! - zaniepokoił się Kyle.
- Energia koszmarów sennych - wyjaśnił mu Freddy. - To najsilniejszy atak Dreammastera. Wchłania wszystko, co napotka na swojej drodze. Jeśli coś znajdzie się w jej zasięgu od razu traci siłę. Z każdą chwilą będzie się ona powiększała. Tak długo, aż nie wchłonie waszych pokemonów.
- Robi się nieciekawie... Musimy uważać, żeby nie wpaść w tę czarną dziurę. Crabdart, bąbelkowy promień.
Krab wypuścił z pyszczka bańki, które skutecznie zostały zniszczone przez kosę Scarecrowa. Falcon wzbił się w powietrze. Z lotu ptaka czarna dziura wyglądała znacznie groźniej. Powoli wypełniała całe pole zostawiając skrawki przestrzeni jedynie po bokach stadionu.
- Raz jeszcze bąbelkowy promień!
W momencie, gdy Scarecrow odpierał atak Crabdarta, od tyłu nadleciał pokemon Danielsa. Niestety nim zdołał uderzyć w stracha na wróble został zepchnięty z drogi przez Dreammastera.
Sokół uderzył w czarną energię rozprzestrzeniającą się na polu walki.
- Hłłłłaaadda! - zaskrzeczał latający stwór.
- Dobra sztuczka, ale to za mało, aby mnie pobić - westchnął Freddy. - Chyba szykuje nam się powtórka z historii - przyznał przypominając sobie poprzednie starcie z Kylem w Townview.
Falcon uderzał ogromnymi skrzydłami, aby odepchnąć się od pochłaniającej go, czarnej energii.
- Zepchnij go do środka, Dreammaster - nakazał regulator.
- Nie tak prędko! - wciął się Josh. - Pomóż Falconowi.
Potężne szczypce złapały sokoła za skrzydło i wyciągnęły go z czarnej energii. Poke-ptak wziął oddech. Walka z energią koszmarów pozbawiła go sporo sił, ale musiał walczyć dalej. Nie chciał, aby ten pojedynek skończył się, tak jak poprzedni, w którym Dreammaster złamał mu skrzydło.
- Musimy zaryzykować - stwierdził Kyle.
- Co chcesz zrobić?
- Walka na ziemi nic nam nie da. Miałeś rację, abym użył Falcona. To on zakończy pojedynek - Falcon użyj tornada.
Sokół ponownie wzbił się w powietrze. Zaczął robić koła nad polem, coraz szybciej i szybciej. Wokół niego powstała trąba powietrzna sięgająca pod sam sufit pomieszczenia.
- Falcon jest w środku? - spytał Josh.
- Tak, wewnątrz nic mu nie grozi, a przy okazji w pełni kontroluje ruch trąby powietrznej - wyjaśnił Daniels.
Niszczycielska siła z ogromną siłą przetoczyła się przez arenę zabierając wszystko, co znalazło się na jej drodze. Momentem kulminacyjnym było wejście do czarnej energii wytworzonej przez Dreammastera. Będąc w jej wnętrzu Falcon użył ataku powietrznego cięcia, niszcząc tym samym jądro koszmarów. Nastąpił wybuch. Energia koszmarów eksplodowała rozpływając się w powietrzu.
- Co się dzieje?! - zawołał Freddy, szukając na arenie walk swoich pokemonów.
Jego podopieczni leżeli nieprzytomni za liniami boiska. Crabdart leżał na środku pola. Jego ogromne skrzypce wbiły się w ziemię i w ten sposób ochroniły go przez "zdmuchnięciem" z pola walki. Zmęczony krab wstał i rozejrzał się po pustym polu. Tuż obok niego wylądował Falcon.
- Dreammaster i Scarecrow są niezdolni do walki - ogłosił suchym głosem Robin. - Zwycięzcami pojedynku są Crabdart i Falcon.
Kyle przyklasnął.
- Tak! Witaj turnieju Jhnelle!
Freddy zawrócił swoje pokemony do ich kul i bez słowa zszedł z pola walki. Josh odetchnął z ulgą, wiedząc, że ich pojedynek zakończył się sukcesem.
- Miałeś dobry pomysł - przyznał Allen. - Zrobiłeś duże postępy.
- Nie mogę doczekać się mistrzostw - powiedział McIntyre, podchodząc do chłopców. - Będziecie ciekawymi finalistami. Jeśli nie wpadniecie na siebie w czasie rund eliminacyjnych to zapewne spotkacie się w pierwszej ósemce - po tych słowach wręczył im odznaki w kształcie księżycowego sierpa.
***

Późnym popołudniem chłopcy opuścili centrum pokemon, kierując się na statek płynący do Valesco Town.
- Nadal nie mogę w to uwierzyć - przyznał Josh. - Falcon zadziałał bezbłędnie.
- Przesadzasz - mruknął Kyle - ale zgodzę się... Jak na improwizację poszło całkiem nieźle.
- Chwila... Chcesz mi powiedzieć, że nigdy wcześniej nie korzystałeś z takiej kombinacji ruchów?
Daniels wzruszył ramionami.
- Nie mieliśmy wiele do stracenia. Przegrywaliśmy, a więc zaryzykowałem.
- Jak tylko dotrzemy do Valesco, zadzwonimy do profesora - zmienił temat Josh. - On musi nam powiedzieć coś o tym całym McIntyre.
- Nie będzie nic wiedział.
- Może i nie wie, dlaczego Robin chce zdobyć Underpierota i Pierota, ale być może dopowie coś do tego, co my już wiemy.
- Może.

***

Robin McIntyre siedział w swoim gabinecie. Niemal mechanicznymi ruchami uderzał palcami w klawiaturę, która wydawała z siebie pojedyncze dźwięki. Był niczym maestro tworzący melodię. Jego spokój przerwało wejście Freddy'ego. Regulator bez słowa zajął miejsce naprzeciwko jego biurka. Robin przerwał pisanie i spojrzał na chłopaka pytająco.
- Słucham?
- Nie, to ja słucham - poprawił go Freddy. - Dlaczego kazałeś mi położyć walkę?
- Nie miałem interesu w tym, aby weryfikować umiejętności tej dwójki. Dopiero na mistrzostwach okaże się, ile tak naprawdę są oni warci - wyjaśnił, wracając do pisania.

***

21 lipca 1991

Urodziny Kyle'a trwały w najlepsze. Ralphie czuł się znudzony. Od dłuższego czasu spoglądał na tarczę zegarka. Nie umiał jeszcze określać godziny, ale dostrzegał przesuwającą się strzałkę. Czterolatek wstał od stołu i przeszedł się do okna. Zastanawiał się, czy którykolwiek z kotków, które spotkał w szopie wypiły mleko. W końcu poszedł do kuchni, gdzie siedziały ciocia Betty i mama.
- Idziemy do domu? - zaczął marudzić.
- Wiesz, że nie - odparła matka. - Nocujemy tu dzisiaj.
Do Lakeside było bardzo daleko. Wyjeżdżając z Corella Town późnym popołudniem nie dotarliby do domu przed świtem.
- Gdzie jest tata?
- U profesora Poplara - odpowiedziała Natalie.
- Po co?
- Nie wiem.
- Kiedy wróci? - pytał zrezygnowany.
- Niedługo.
- Pójdę po niego! - ogłosił znajdując w głosie nowe siły.
Nie czekając na odpowiedź matki, czterolatek wybiegł z domu.
- Ralph! Zaczekaj! - zawołała Natalie. - Nie idź sam!
Chłopiec był już na ogródku. Chociaż słyszał krzyczącą mamę, świadomie zignorował jej zakaz. Lubił pokemony i liczył, że w laboratorium będzie mógł pobawić się z nimi. Biegł przez ogródki i łąkę, bo to była najszybsza droga. W końcu jego oczom ukazał się budynek należący do profesora Poplara. Ucieszył się. Drzwi wejściowe były otwarte na oścież, co oznaczało, że ktoś jeszcze pracuje w części laboratoryjnej. Ralpie śmiało pomaszerował do wnętrza.
 ***

Mała wskazówka zegara stanowczo wskazywała na szóstkę, dłuższa i smuklejsza zbliżała się do dwunastki, kiedy to Robin McIntyre, Henry Daniels i Dennis Harding pojawili się na osiedlu.
- I co myślicie o tym? - rzucił pytanie Dennis.
- Prawdą jest, że coś pojawiło się w Jhnelle - stwierdził Robin.
- I atakuje ludzi - stwierdził Henry. - Słyszeliście, jak profesor wyrażał się o tym pokemonie. "Doskonały", "dąży do celu"... - zacytował Poplara.
- Będzie dobrze - stwierdził optymistycznie Harding. - Będziemy przygotowani do walki z tym stworem.
- Nawet nie wiemy jak się nazywa - zakpił Robin.
- Profesor powie nam w odpowiednim czasie. Nie chcę o tym dzisiaj myśleć. Mój syn ma urodziny i to jest dla mnie ważniejsze - uciął Henry.
Przy furtce wyczekiwała na nich Natalie. Widząc zbliżających się przyjaciół, wyszła im na spotkanie.
- Nie ma z wami Ralphiego? - zaczęła zaniepokojona.
- Nie, a co? - odparł jej mąż.
- Wyszedł po ciebie.
- Pewnie szedł na skróty przez ogródki - stwierdził Dennis, spoglądając na pole oddzielające osiedle od laboratorium.
- Pójdę po niego - oświadczył McIntyre.
Gdy pozostali wrócili na imprezę urodzinową, Robin cofnął się do laboratorium. Szedł ze wzrokiem wbitym w ziemię. Głowę podniósł dopiero, kiedy z daleka ujrzał zarys laboratorium. Widział je jeszcze tylko kilka sekund. Potem nastąpiła eksplozja. Okna wystrzeliły, a ściany od wewnątrz rozerwał ogień. Ogromne płomienie otaczały laboratorium niczym chwasty otaczające zaniedbany ogród, a nad nimi uniosła się chmura czarnego dymu.
Robin stał w bezruchu, czując jak uginają mu się nogi. Nie słyszał wybuchu, ani krzyków zbiegających się gapiów. Stał tam i wzrokiem szukał Ralphiego, który z pewnością wyszedł już z laboratorium i przyglądał się pożarowi. W końcu ruszył do przodu i niby przytępiony krążył pytając:
- Czy ktoś widział Ralpha? Mój syn. Cztery lata. Szedł do laboratorium - mówił, co chwila robiąc pauzę, aby złapać oddech.
Następne godziny gaszono pożar laboratorium, który miał przejść do historii miasta. Betty, Henry i Dennis spoglądali na laboratorium z przerażeniem i smutkiem. Mogli jedynie wyobrażać sobie, co przeżywają rodzice Ralphiego. Robin stał na baczność, kurczowo ściskając rękę Natalie. Kobieta nie lamentowała. Wpatrywała się w mur gapiów i oddychała wolno, pozwalając, aby po jej policzkach płynęły łzy. Nie wierzyli, że ich syn mógł znajdować się w laboratorium. Po prostu byli zdenerwowani jego "chwilową" nieobecnością.
W końcu nad zgliszczami unosił się jedynie szary dym i popiół.
- Podejrzewamy, że wszystko zaczęło się od wybuchu jakichś środków chemicznych, ale nie możemy wykluczyć innych możliwości - relacjonował jeden ze strażaków.
- Jakich? - pytał dziennikarz.
- Podpalenie.
- Ofiary?
- W laboratorium nie było już pracowników. Mieszkał tam jedynie profesor Cornelius Poplar. Dowiedzieliśmy się, że w laboratorium mógł być także mały chłopiec. Na razie jednak nie znaleźliśmy żadnych śladów.
- Mamy! - zawołał strażak przeczesujący zgliszcza.
Robin przepchał się przez tłum i dobiegł do strażaka. Spod gruzów wystawała zwęglona rączka. Cofnął się widząc taki obraz. Ostrożnie odchylił belkę przysłaniającą resztę ciała. Twarzyczkę czterolatka przykrywała czerwona chusta, która jako jedyna uszła z płomieni. MccIntyre uklęknął i zaczął się krztusić.
- A... - wyjęczał, podnosząc ciało.
Ciało bez życia, chociaż dziecko pragnęło jeszcze żyć, poznawać świat, być z rodzicami, nie mogło. Nie oddychało, już nigdy nie będzie płakało, ani kochało swojej mamy. Odeszło.
- Nie!!! - wrzeszczała Natalie. Od tamtego momentu ciągle płakała.
Ojciec pogładził synka po policzku i zabrał zwęglone ciało na ręce. Tłum rozstąpił się, spoglądając na Robina niosącego syna na rękach.
***
Czas mijał. Rany zabliźniały się, albo ropiały. Ból był ogromny, ale trzeba było nauczyć radzić sobie z nim. Robin McIntyre rzucił się w wir pracy. Został liderem, dyrektorem teatru, organizatorem licznych turniejów oraz prezesem w telewizji. Był bardzo bogaty, odnosił sukcesy, ale co ważniejsze zapomniał. Rzadko bywał w domu w Lakeside Town. Tam mieszkała Natalie. Kobieta nie radziła sobie tak dobrze jak on. Żyła wspomnieniami o zmarłym dziecku. Co wieczór wchodziła do pokoju synka, gdzie stało jego łóżeczko, ubranka i zabawki. Przez ten czas od jego śmierci bardzo się oddaliła od Robina. Nie pozwalała mu się do siebie zbliżać, ale on był jej za to wdzięczny. Również dla niego jej widok, przypominający Ralphiego był trudny. Któregoś dnia Natalie ubrała się i wyszła z domu, zamykając pokój dziecka na klucz. Już nigdy do niego nie wróciła.**

* Dotyczy końcówki rozdziału 37.
** Dotyczy końcówki rozdziału 11.
Dex: 70

wtorek, 17 grudnia 2013

Siostry Joy

Siostra Joy z Novan jest najzłośliwszą z pielęgniarek. Zostaje też pierwszym nauczycielem zawodu dla Kii. Sisotry Joy cechują się przede wszystkim komizmem i drobnomieszczaństwem. Każda z sióstr ma cechę, która dominuje nad pozostałymi cechami charakteru i prowadzi do wielu zabawnych sytuacji. Cechy te nie zawsze są negatywne, ale sprawiają, że Joy wyróżnia się na tle innych pielęgniarek.



Siostry Joy z Jhnelle Miasto Charakterystyka Debiut
Novan City Najzłośliwsza z pielęgniarek, a także pierwsza przełożona Kii. Nie lubi swojej podopiecznej i wyraźnie daje jej to do zrozumienia. Chce uchodzić za dobrze sytuowaną. Novan City (I)
Ortario City Przez inne pielęgniarki uważana jest za "Kopciuszka". Joy jest grzeczna, pracowita, skromna i przyjaźnie nastawiona do trenerów, czym budzi zazdrość wśród innych sióstr. Pierwsze spotkania
Darea Town Prawdopodobnie najgrubsza z sióstr Joy. Waga nie przeszkadza jej w pracy, a wręcz przeciwnie dzięki niej robi karierę modeli. Spokój orchidei
Esari City Druga mentorka Kii. Boi się narzucać swojej zdanie, dlatego na każde pytanie odpowiada: "nie wiem" lub "nie znam się". Wraz z Kią pomagają Sethowi w przygotowaniach do konkursu. Jedyna rzeczą, którą Joy lubi robić jest sprzątanie.  Wspólne korzyści
Townview Leniwe bliźniaczki Joy opiekują się Centrum Pokemon w Townview. Pracują na zmianę, aby zawsze jedna z nich mogla odpoczywać. Twierdzą, że łączy je niezwykle bliska wieź.  Odbicie w lustrze
Irina City Niezwykle obowiązkowa siostra Joy. Swoje centrum traktuje nieco jak obóz wojskowy. Każe wołać na siebie: "Szeregowa siostro Joy". Na powitanie salutuje. Ponadto jest fanką kabaretu pracującego w Kawie.  Ubiera się w wojskowy strój, który jest na nią nieco za duży. Zamieszki w porcie
Boheme City Prawdopodobnie jedyny chłopak w rodzinie Joy. Został pielęgniarzem, gdyż zobowiązuje go do tego tradycja rodzinna. Pomimo tego wykonuje powierzone mu obowiązki z uwagą i najwyższą starannością. Wpada w oko Kii, a potem Alissie. Carcajou
Black Moon Island Jej głównym zainteresowaniem jest ekologia. Często bierze udział w protestach ekologicznych. Ze względu na oszczędność prądu nie chce leczyć pokemonów trenerom, którzy nie posiadają 6 stworów. Nawet jej ubranie jest stworzone z ekologicznego materiału. Jest ostatnia przełożoną Kii. Duchy, demony i strzygi

Rozdział 40: Duchy, demony i strzygi

To była dziwna noc na Black Moon Island. Nikt nie spał. Zaledwie osiem godzin temu zakończyła się burza. Ludzie wyszli ze swoich kryjówek i zabrali się za porządkowanie okolicy. Dla pokemonów żyjących pod osłoną nocy było to niezrozumiałe ze strony ludzi zachowanie. Duchy i "darki" nie przywiązywały się do miejsc. Jak na ironię żyły, a właściwie istniały w miejscach wyzbytych z życia jak cmentarze, opustoszałe domy czy sny. Gdy traciły swoje terytoria przenosiły się gdzieś indziej. Cas i Pumpkinhead unosiły się nad niewielkim ogrodzeniem, z którego miały widok na zdewastowane przez burzę podwórko. Zwykle było ono brzydkie i nijakie, ale właśnie jego surowość przyciągała do niego duchy i mroczne pokemony. Po wczorajszej burzy jednak nie różniło się niczym od innych podwórek. Pomiędzy połamanymi drzewami, porozrzucanymi deskami i błotem zalewającym zabudowaną przestrzeń unosiło się całe skupisko nocnych pokemonów.
- Ługi bugi! - zawołał Cas.
- Hahaha! - zaśmiał się wysokim prawie dziewczęcym głosem Pumpkinhead.
Dyniogłowy pokemon był nieco większy od Casa. W lewej łapce trzymał latarenkę wyrzeźbioną z dyni, zaś do skrawka powiewającego na wietrze tułowia łańcuchem przymocowana była kula. Pumpkinhead był najstarszym duszkiem na Black Moon Island. Nie pamiętał, kiedy przybył do miasta, ani jak wyglądał przed śmiercią. Po prostu był tu i teraz, niczym się nie przejmując. Jednak istnienie w samotności z czasem zaczęło nużyć go. Włóczył się, zawodził lub straszył Biri. Coś się zmieniło z pojawieniem się innych pokemonów duchów oraz mrocznych. Stanowiły one swego rodzaju grupę, która istniała sobie, nikomu nie wadząc, obok świata ludzi. Na podwórzu zaczęło zbierać się coraz więcej pokemonów. Nie przeszkadzały im zniszczenia, nie przeszkadzała im także czarna chmura unosząca się nad podwórzem. Nagle opadła ona na zgromadzonych. Stworki zaczęły krzyczeć i zwijać się z bólu niczym potępieńcy. Mroczny deszcz był niezwykle skutecznym atakiem psychicznych oraz mrocznych pokemonów. Kilka duchów próbowało ucieczki, ale ciemna mgła wypełniła całe podwórze uniemożliwiając im odejście.
***

W Centrum Pokemon panował półmrok. Kyle przeszedł do recepcji, którą oświetlało jedynie wątłe światło lampy. Zapukał w blat, spod którego wyskoczyła siostra Joy.
- Może pani zregenerować moje pokemony? - poprosił.
Ostatnie dwa dni nie sprzyjały wycieczkom po wyspie. Ze względów bezpieczeństwa Kyle pozostał w motelu w południowej części Black Moon Island, która praktycznie nie odczuła skutków burz.
- Nie - odparła krótko, ale rzeczowo.
Kyle wziął głęboki oddech. Na usta cisnęło mu się jedno pytanie, z którym nie miał zamiaru dłużej się kryć:
- Dlaczego?
- Boooo... - szukała wymówki. - Bo nie ma prądu.
Chłopak spojrzał na lampę stojącą na ladzie. Joy również zauważyła zapalone światło i szybko je wyłączyła. Daniels złapał za pstryczek i włączył ją ponownie. Siostra Joy stała nie wzruszona, jakby udając, że nie widzi zapalonego światła.
- Jest pani pewna, że nie ma prądu?
- Tak - skinęła głową.
- W takim razie wielkie dzięki! - powiedział, odchodząc od okienka recepcji.
Wędrując po Jhnelle zrozumiał, że nie ma sensu kłócić się z pielęgniarkami. Jeśli Joy nie miała ochoty wykonać swojego obowiązku to i tak tego nie zrobi.
- Bardzo panią proszę - Kyle zwrócił się do kobiety raz jeszcze. - Przybyłem tutaj dwa dni temu, a moje pokemony od tego czasu nie miały sprawdzonego stanu zdrowia.
- Skoro taka jest sytuacja to w drodze wyjątku podleczę je, ale tylko trochę - wypowiedziała to zdanie w taki sposób, aby dać Danielsowi do zrozumienia jak wielką przysługę mu wyświadcza.
Chłopak wolał nie czekać, aż zmieni zdanie i bez słowa odpiął od pasa pięć pokeballi.
- Co to jest?! - warknęła.
- Moje pokemony - przewrócił oczyma, nie wiedząc o co jej chodzi.
- Wiem! Nie jestem głupia! - zapewniła trenera. - Ale nie ma kompletu! Nie ma sześciu to nie leczę!
- A co za różnica? - zirytował się Kyle.
- Prąd kosztuje. Maszyna lecząca jest na sześć pokeballi, a więc nie wykorzystanie jej siły w pełni to marnotrawstwo energii! - wyjaśniła.
- To co mam zrobić?
- Znajdź szóstego pokemona. Innej rady nie ma! Prąd trzeba oszczędzać - ogłosiła.
Pielęgniarka wierzyła w ekologię. Od czasów wymyślenia przez jej wujka papieru toaletowego wielokrotnego użytku, kobieta uważała, że szacunek dla ekologicznego stylu życia uratuje planetę od zagłady. Zamiast zajmować się pracą w lecznicy pokemon, chodziła do lasu zabierać szyszki lub naga przykuwała się do drzew na znak protestu przeciwko wycince.
***
Joy siedziała po ciemku, zajadając ekologiczne chrupki, gdy do centrum ponownie wpadł uradowany Kyle Daniels.
- Teraz siostra musi sprawdzić stan moich pokemonów - ogłosił tryumfalnie. - Znalazłem szóstego pokemona, który zgodził się mi pomóc.
- Tak? - mruknęła niezadowolona. - Ciekawe, skąd? Wprowadź go w takim razie... - poprosiła, nie mając świadomości, że za moment jej uczucia ekologiczne zostaną urażone.
- Wchodź, śmiało! - zawołał Daniels.
- Beeeeeek! - zawołał szczęśliwy mors.
Bek wszedł do holu i od razu pokierował się do blatu recepcji. Był uradowany, że może pomóc znajomemu trenerowi, a przy okazji poznać tutejszą siostrę Joy. Swoje dobre samopoczucie wyraził przez intensywny fetorek. Pielęgniarka poczerwieniała na twarzy.
- Co to ma znaczyć?! - wrzasnęła. - Czy ty robisz to złośliwie?!
- Co takiego? - zdziwił się Kyle. - Miałem skompletować sześć pokemonów, a Bek zgodził się mi pomóc... - wyjaśnił, widząc rosnącą frustrację siostry Joy.
- Przyprowadzasz mi najbardziej nieekologicznego pokemona! Wynoście się obaj! - zagrzmiała.
- Beeeek! - zawołał Bek, zdenerwowany nieuprzejmością pielęgniarki.
- Na mnie będziesz głos podnosił, ty niehigieniczny śmierdzielu?! - zaczęła się burzyć. - Wynoście się obaj! 
  ***

Kyle Daniels od dłuższej chwili siedział przed budynkiem centrum z głową schowaną między kolanami. Bek okazał się zupełnie nie przydatny i jak na złość był jedynym pokemonem z całego regionu, którego Joy nie miała zamiaru leczyć. Nie mogąc pomóc trenerowi, mors poszedł sobie, tam gdzie jego urocza persona będzie mogła poratować kogoś z tarapatów.
- Co za masakra - jęknął sam do siebie.
Podniósł głowę i spojrzał na ulicę. Naprzeciwko niego znajdował się druciany płot zza którego wyglądał dyniogłowy pokemon. Chłopak wstał na równe nogi i odruchowo sięgnął po swój pokedex.
- Pumpkinhead! Pokemon pietruszka! - zaczął wielki mistrz D.
- Pietruszka? Jesteś pewien?
- Ta, a co?
- Nie, nic. Mi bardziej wygląda na dynię.
- Jak wiesz lepiej to se sam dokończ definicję! A mnie nie proś dzisiaj o nic więcej! - mruknął i wyłączył się.
Kyle przebiegł przez ulicę i podszedł do Pumpkinheada, który zapatrzony w jezdnię nie zauważył skradającego się tuż za nim trenera.
Gdybym go złapał... - pomyślał.
- Działajmy, Rhythmox, wybieram cię! - zawołał, wyrzucając przed siebie pokeball.
Kula uderzając o chodnik wypuściła ze swego wnętrza energię, która niemal od razu przybrała postać pomarańczowego rysia.
- Ritama! - krzyknął pokemon.
- To nasz cel! - trener wskazał na zamyślonego Pumpkinheada, gdy nagle od jego pasa odpiął się inny pokeball, z którego wnętrza wyłoniła się urocza Marshilly.
- Marśi! - przywitała się.
- Marshilly, nie wołałem ciebie - zdziwił się Kyle.
- Mari! - mruknęła niezadowolona.
Jako najlepszy pokemon w składzie Danielsa, Marshilly nie wyobrażała sobie, aby nie brać udziału w tak ważnej walce. Uważała się za jedynego kompetentnego stworka w drużynie.
- Rytam! - rozzłościł się ryś.
Błotna ryba wyszła na przód ignorując Rhythmoxa.
- Ritam! Ritam! I tam! - zaczął bluzgać.
- Grr... - zawarczała Marshilly.
Pumpkinhead obejrzał się. Zaskoczony widokiem człowieka i dwóch jego pokemonów, duch podskoczył ze strachu, tracąc przy tym głowę. Dynia umocowana na lichym karku spadła na ziemię wydając z siebie głuchy odgłos. Tak, głowa pokemona była lekka i pusta, a tego typu wypadki zdarzały się bardzo często. Łeb duszka był oddzielny od reszty ciała, co sprawiało mu niemałe kłopoty.
Zdezorientowany Kyle podniósł dynię i umieścił ją na powrót na miejscu.
- Pampkin! - podziękował za położenie głowy na karku. - Pampkin pampkin pama - zaczął opowiadać o ataku na pokemony mieszkające na podwórku.
- Nie rozumiem - wzruszył ramionami Kyle.
- Pampi! - zawołał, odchodząc.
- Mamy iść za tobą? - spytał niepewnie.
Odpowiedź udzieliła się sama. Rhythmox i Marshilly podążyły w ślad za dyniogłowym.
- Zapowiada się pracowity dzień - westchnął Kyle.
Spodziewał się, że Pumpkinhead jest kolejnym pokemonem, który ma jakąś drobną wadę, jak na przykład nie trzymająca się ciała głowa. Mimo to musiał udać się za dyniogłowym. Potrzebował szóstego pokemona, nawet takiego, którego łepek nie trzyma się reszty.
Duszek zatrzymał się pod płotem prowadzącym na podwórko. Tam znajdowały się jeszcze dwa inne pokemony Fog i przypominający szmacianą lalkę, Nine.
Widząc człowieka oba pokemony zaczęły przekrzykiwać się, jakby relacjonując zdarzenie.
Kyle nie słuchając opisów spojrzał za płot. Podwórze wypełniała czarna mgła. Pośród niej błąkały się inne pokemony duchy, które zawodziły jakby ktoś torturował je zmuszając do oglądania niemieckiego serialu obyczajowego.
- Znam to skądś... - mruknął, próbując przypomnieć sobie lekcje w Akademii Pokemon. - Mroczny deszcz? Ktoś was zaatakował?
- Najn! - potwierdził Nine.
Nagle Daniels poczuł silne uderzenie. Na moment stracił panowanie nad ciałem i niczym bezwładny przedmiot przewrócił się na ziemię. Podobny los spotkał towarzyszące mu pokemony. Chłopak przez chwilę leżał z twarzą wpatrzoną w chodnik. Czuł jak wszystko wokoło wiruje, a do jego ciała powoli wraca czucie. W końcu podniósł wzrok i zauważył jakiegoś pokemona. Lewitujący kilka centymetrów nad ziemią stworek miał czerwone nakrycie głowy przypominające spadzisty dach, długie, pomarańczowe łapy, zaś pomiędzy oczyma znajdowała się czerwona kropka. Towarzyszył mu chłopak o prostych, czarnych włosach zakrywających szyję, czoło oraz brwi, pod którymi znajdowały się błękitne oczy. Miał na sobie marynarkę z naszywką półksiężyca na sercu.
- Mam nadzieję, że mój Mindion nie zrobił ci krzywdy - zaczął przejęty.
Kyle nic nie odpowiedział. Czuł jeszcze zawroty głowy. W końcu zebrał się w sobie, wstał z ziemi i rzucił szybkie spojrzenie na swoje pokemony. Były jedynie nieco oszołomione.
- Jestem Scotty - przedstawił się.
- K... Kyle - odparł, odczuwając jeszcze skutki ataku. - Co to było?
- Nic ci nie będzie - zaśmiał się. - Atak psychiczny jest bardzo skuteczny w walce z duchami, ale ludziom nie jest w stanie nic zrobić.
- To twój pokemon wytworzył zaatakował duchy z podwórka?
Scotty skinął głową.
- To taki rodzaj treningu wyjaśnił.
- Niebezpiecznego treningu - dodał Daniels. - Skoro już je zmęczyłeś to rzucaj.
- Rzucać, co? Nie rozumiem.
- Po walce z dzikim pokemonem łapie się go, prawda? - zadał pytanie retoryczne.
Scotty wybuchnął śmiechem.
- Nie, nie mam zamiaru ich łapać. Mój nauczyciel powtarza, że o wiele ważniejsza jest kontrola nad jednym pokemonem niż nieposłuszeństwo sześciu.
- Skoro nie chcesz ich łapać to zostaw je w spokoju - pouczył go Kyle. - Poturbowane pokemony nie poradzą sobie same na wolności.
- Nie moja sprawa - wzruszył ramionami, jakby chcąc dodatkowo podkreślić swoją obojętność. - Z resztą to duchy, a one nie czują od kiedy są martwe.
- Też mi metoda treningu - mruknął szesnastolatek. - Atakujesz pokemony z zaskoczenia, nie dając im szansy na obronę.
- Naj naine - powiedział Nine.
Stworek wyciągnął do przodu szmaciane łapki, w których zaczęła tworzyć się czarna kula energii. Gdy urosła wyrzucił ją w stronę Mindiona. Atak pulsującej ciemności rozprysł się na pokemonie, odrzucając go na ścianę. Podopieczny Scotty'ego szybko się pozbierał i złożył łapki, jakby do modlitwy. Zaczął coś szeptać pod nosem, a jego ciało zaczęło lśnić. Energia jego umysłu uderzyła w Nine jak grom z jasnego nieba. Szmaciana lalka przewróciła się. Pumpkinhead ponownie stracił głowę z wrażenia. Przerażony wycofał się za Foga.
- Wystarczy - warknął Kyle.
- A ty kto? Obrońca uciśnionych? - zaśmiał się Scotty, odrzucając włosy do tyłu. - Jesteś jednym z tych dzieciaków, które cenią przyjaźń z pokemonem i słodziutki składzik?
Kyle nie wiedział, co mógłby odpowiedzieć. Złośliwości Scotty'ego świadczyły o tym jak kiepskim musi być trenerem. Daniels wiedział, że wypracowanie więzi z pokemonem nie należy do łatwych zadań.
- To nie ma znaczenia - westchnął pewnie Kyle - trzeba szanować każą istotę.
- U... Ale mi pocisnąłeś - zaczął się nabijać Scotty. - Żałosne teksty żywcem wycięte z serialu o pokemonach.
- Merśi! - podniosła głos Marshilly, dając tym samym do zrozumienia, że jest gotowa do walki.
- Ritama?
- Merszi! - warknęła na rysia, co miało znaczyć: "zamknij się".
Rhythmox zamilkł. Dziwna mina Marshilly przerażała go. Zupełnie jak wyraz twarzy Tesli z Centrum Pokemon. Zdawał sobie sprawę, że każdy słodki uśmiech może ukrywać za sobą charakter psychopaty, z którym nie warto zadzierać.
- Dobra, Marshilly... Pokażemy mu, jak powinna wyglądać walka - ogłosił bojowo Daniels.
- Walka, rewelacyjnie! - zawołał Scotty. - Psycho-szok!
Bindu na czole Mindiona rozbłysło, aby po chwili wypuścić trzy żółte pociski. Błotna ryba wyminęła pierwszy z nich. Niestety dosięgnął jej następny cios. Unieruchomiona na kilka sekund musiała przyjąć również trzecie uderzenie.
- Wygląda na to, że ty i twój pokemon macie problem - powiedział pewny siebie Scotty.
Kyle zacisnął zęby i przyglądał się Marshilly próbującej wydostać się spod wpływu psychicznej mocy.
- Pampkin! - zawołał dyniogłowy, wskakując pomiędzy walczących.
Nie czekając na reakcję Mindiona, duch zacisnął pięść i uderzył przeciwnika w twarz. Podopieczny Scotty'ego ponownie użył psycho-szoku paraliżując Pumpkinheada i Marshilly.
Złość błotnej ryby rosła. Pumpkinhead nie potrzebie wtrącał się w jej pojedynek z Mindionem. Teraz obydwoje mieli kłopoty. Jedyne co mogła zrobić to bezczynnie przyjmować kolejne ciosy przeciwnika. Nagle przestała odczuwać ból. Podniosła wzrok i zauważyła przed sobą poturbowanego Nine. Kukiełka przyjmowała na siebie działanie psycho-szoku, osłaniając tym samym ją i poke-dynię.
- Marszi! - zaczęła wydzierać się na Nine. - Marsz illy!
Nie znosiła, kiedy ktoś jej pomagał i tym samym odbierał jej możliwość z odczuwania satysfakcji z wygranej.
- To nasza szansa - zakomenderował Kyle. - Jego słabym punktem jest kropka na czole - stwierdził. - To z niej płynie psychiczna moc! Tam atakuj!
Ryba wypluła z pyska błoto. Atak zakrył źródło mocy Mindiona. Wyczerpany Nine upadł na ziemię.
- Kontynuujmy - rzucił Kyle. - Rhythmox, elektryczna melodia.
Ryś zebrał w sobie energię elektryczną. Pioruny wystrzeliły z ciała rysia w niebo, aby opaść na zdezorientowanego Mindiona. Stworek Scotty'ego zachwiał się i wyczerpany upadł na ziemię.
- Jasna... - wyszeptał pod nosem.
Scotty gotował się ze złości. Nie dał jednak tego po sobie poznać. Wycofał pokemona do kuli i odszedł bez słowa. Daniels odprowadził go wzrokiem.
- Marsi! - zawołała uradowana swoim zwycięstwem ryba.
- Rit!
- Grr... - zawarczała Marshilly, niezadowolona z faktu, że Rhythmox zadał ostatni cios.
Błotna ryba zaczęła lśnić i rosnąć. Ryś z przerażeniem zauważył, że maluch dorównał mu wzrostem, co nie wróżyło najlepiej. Przed Kylem i pozostałymi pokemonami stała Killy o dużych niebieskich oczach i czerwonych kokardkach po bokach głowy.
- Killy ewoluowała! - ucieszył się Daniels.
- Pampkin! - zaczął klaskać Pumpkinhead zadowolony ze zwycięstwa.
Efekt mrocznego deszczu zniknął wraz z pokonaniem Mindiona. Pokemony duchy mogły odsapnąć z ulgą.
 ***

Kyle siedział przed Centrum Pokemon w towarzystwie Pumpkinheada. Zza dachów budynków wyłaniało się blade słońce.
- To była ciężka noc - powiedział, przecierając oczy ze zmęczenia.
Z budynku szpitala wyłoniła się siostra Joy. W ręku trzymała tacę z sześcioma pokeballami.
- Siedzi na tych schodach jak taki menel - warknęła. - Idź do jakiegoś motelu - nakazała, podając pokemony. - Wyleczone, wszystkie sześć. Skąd wytrzasnąłeś tego ostatniego?
- Już mówiłem - powiedział zmęczony. - Po walce z tym chłopakiem Nine potrzebował pomocy. Złapałem go i przyniosłem do centrum - wyjaśnił.
- Nine to dobry pokemon - dodała nieco łagodniej. - Przyda się do walki z liderem.
- Muszę odespać noc. Do lidera wybiorę się jutro - oznajmił.
- Zamiast spać potrenuj lepiej - powiedziała. - Nie mogłeś poradzić sobie z uczniem lidera, a co dopiero z samym liderem.
- Co, proszę? - ożywił się. - Uczniem lidera? Mówi pani o Scottym?
- Powiedziałeś, że na marynarce miał półksiężyc. To znak tutejszej areny - powiedziała. - Wiem, bo widziałam te ich mundurki. Są szyte z jakichś sztucznych włókien - dodała z pogardą.
- Lider... - mruknął Kyle.
Niedługo później zasnął, śniąc o siódmej odznace i o turnieju Jhnelle.
__________________
Dex: 51, 69, 75