Ptak o szarym upierzeniu wylądował na placu w Irina City. Przechodnie
podziwiali jego masywne skrzydła, długi dziób wydobywający z siebie
groźny skrzek i silne łapy mogące podeptać człowieka. Z potwora zsunęła
się dziewczyna, która przy nim wyglądała jak drobinka.
- Dzięki, Greyroyal - powiedziała Alissa, klepiąc go po grzbiecie. - Wracaj.
Po
chwili pokemon zniknął we wnętrzu ultraballa. Christeensen rozejrzała
się po po placyku. Z nadejściem cieplejszych dni, turystyczną stolicę
Jhnelle odwiedzały wycieczki z całego regionu oraz sąsiadujących z nim.
Dla kabareciarzy, aktorów i meneli rozpoczynał się bardzo ważny okres.
Kabarety bawiły, aktorzy wystawiali uliczne przedstawienia, a menele
zbierali puszki na skup, których przybywało wraz z pojawieniem się
turystów. Alissa wolała wrócić w rodzinne strony, niż bezczynnie
oczekiwać na finały ligi w akademiku w Corella Town. Kyle i Josh musieli
skupić się na przygotowaniach do starcia z ósmym liderem, co ona miała
już za sobą. Wolała zostać w Kawie i tam spędzić ostatnie cztery
tygodnie przed ligą. Po cichu liczyła na awans do pierwszej dwudziestki.
A co potem? Miała dużo planów: studia wieczorowe związane z wodnymi
pokemonami oraz praca... Nie chciała być dla Chrisa uciążliwa jak
Słoneczko, który podróżował sobie po coraz to nowszych krainach, mając w
nosie wszystko i wszystkich.
- Cały Sunny... Wolny jak ptak - westchnęła i ruszyła w kierunku Kawy.
W tłumie przechodniów nie zauważyła, mijających jej członków niegodziwej organizacji zwanej Zespołem Witamina C.
Przodem
szła naburmuszona Britanny, obok niej Brenda, a kilka kroków za nimi
Brendan. Gdyby nie identyczne kostiumy, można by pomyśleć, że chłopak
nawet ich nie zna i jest jednym z anonimowych przechodniów
- Co chcesz powiedzieć matce? - odezwała się wreszcie Britanny.
- Że jesteśmy spłukane - odparła najzwyczajniej w świecie.
Brenda
działała zawsze w ten sam sposób. Najpierw prosiła matkę o pieniądze na
"fundację charytatywną" o nazwie Zespół Witamina C. Potem trwoniła
wszystko na drogie gadżety służące do okradania dziesięciolatków z
pokemonów. Gdy pieniądze się kończyły, wracała do Irina City po więcej.
- Sama jej to powiesz - oświadczyła Britanny. - Ja i Brendan zaczekamy na ciebie.
Britanny
nie chciała wracać do domu. Obawiała się, że jeśli znowu zawita w
rodzinne progi, matka rozmyśli się i każe jej zostać. Mimo że nie lubiła
swojej starszej siostry, to sto razy bardziej wolała członkostwo w
idiotycznym zespole, niż powrót do Irina.
- Idziemy wszyscy! - postanowiła Brenda.
- Głosujmy! - zaproponowała Britanny.
- Niech ci będzie - warknęła. - Kto jest za tym, aby do mamy poszli wszyscy ręka do góry - powiedziała, podnosząc rękę.
- Głos, aby poszła wyłącznie Brenda - rzuciła swoją propozycję młodsza z sióstr. - Jeden do jednego... Brendan, a twój głos?
- Właśnie. Nie głosowałeś - zdenerwowała się Brenda.
- Bo ja... Ja wolę się wstrzymać... - wyjąkał.
Kłócąc
się, dziewczyny nie zauważyły, kiedy dotarły przed bramę swojego domu.
Na fotelu przed wejściem siedziała ich matka. Widząc Brendę i Britanny,
kobieta wstała i ruszyła ku nim.
- Witajcie - zawołała suchym głosem. - Co was sprowadza?
- Musimy poważnie porozmawiać - oświadczyła Brenda. - Chodzi o fundację przest... znaczy dobroczynną - poprawiła się szybko.
- W takim razie zapraszam was do środka.
Członkowie Zespołu Witamina C ruszyli za swoją sponsorką niczym stado owieczek do jaskini wilka.
***
Ostatni z plakatów Zoe zawiesiła w brązowej gablocie za teatrem. Plakat
przedstawiał drewniane pudło, na którym stał mikrofon. Nad ilustracją
znajdował się napis: "Starcie kabaretów".
- Gotowe - oznajmiła.
- To już ostatni?
- Tak.
- Na pewno?
J.J
wolał się upewnić. Gdy udało im się pozbyć poprzedniej setki plakatów,
Gary wręczył im dodatkowe dwieście sztuk do rozwieszenia na obrzeżach
miasta i obok plaży.
- Na pewno - przytaknął mu opierający się o
gablotę Carter. - Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak marudzisz.
Rozwieszanie plakatów to przyjemna praca.
- Skąd wiesz? Nie zawiesiłeś, ani jednego.
-
Zoe zawiesza, ty nosisz plakaty, a ja trzymam taśmę klejącą - wyjaśnił.
- Każdy trzyma się wyznaczonego zadania. Sprawiedliwe.
- Ehe, sprawiedliwe jak życie - mruknął.
J.J
nie lubił rozwieszania plakatów. Wolał zajęcia przynoszące widoczne
efekty, jak chociażby rozśmieszanie ludzi. Rozdawanie ulotek czy
rozwieszanie plakatów było pracą bez efektów. Każda ulotka, często
nieprzeczytana lądowała w koszu, zaś plakaty zrywał wiatr lub chuligani.
Raz
w roku teatr Kawa organizował kabaretowy pojedynek będący dla
kabareciarzy wydarzeniem tak ważnym jak liga dla młodego mistrza
pokemon. Wtedy w mieście zbierały się najlepsze formacje kabaretowe z
całego Jhnelle, takie jak Ni chu chu, Trach czy Owieczki Dolly Parton.
Nagrodą dla najlepszej grupy było dziesięć tysięcy przyznawane przez
Czarną Różę w imieniu właściciela Kawy, który praktycznie nigdy nie
pojawiał się w teatrze.
- Cześć! - rozległo się.
Po chwili do stojącej obok gabloty pary podeszła Alissa.
- Cześć, mała - odpowiedział Carter, szturchając dziewczynę na powitanie.
- Starcie kabaretów... - przeczytała. - Myślałam, że odbędzie się dopiero w przyszłym tygodniu.
-
Nie - pokręciła głową Zoe - to już dziś. W tym roku impreza zgrywa się z
dniem głupca, a więc będziemy mieli jeszcze więcej widzów, niż rok
wstecz.
- Mamy bardzo mało czasu, a dużo roboty - dodał J.J.
- W takim razie przybyłam we właściwym momencie - przyznała nastolatka, podwijając rękawy kraciastej koszuli.
- Oj, nie wiesz siostra jak bardzo nam się przydasz - dobiegł ją głos z wnętrza teatru.
Dziewczyna odwróciła się. Po chwili do grupki stojącej przed gablotą dołączyli Chris i Gary.
- Długo zostajesz? - spytał Chris.
- Kilka tygodni - machnęła ręką. - Potem wracam do Corella Town i stamtąd wyruszam na turniej do Dayvillage.
-
Przyjechałaś w samą porę! - ucieszył się Carter. - Do Irina przyjechało
wesołe miasteczko, a z okazji dnia głupca ma odbyć się widowisko
opowiadające o Pierocie i...
- I może weźmiemy się za resztę przygotowań? - przerwał mu zirytowany J.J.
- Spoko - uśmiechnęła się Alissa. - Powiedzcie tylko od czego mam zacząć.
- Najpierw dajcie jej odetchnąć.
Z
budynku wyłoniła się Rose. Miała na sobie jasną sukieneczkę
przypominającą halkę. Kobieta wyglądała inaczej niż zwykle. Było w niej
mniej dojrzałej kobiecości podkreślanej eleganckim strojem. Subtelność
musiała ustąpić dziewczęcej naturze. Bardziej przypominała Betty Daniels
z prowincjonalnego Corella Town, aniżeli aktorkę z najsłynniejszego
teatru w Jhnelle, ale pracownicy Kawy nie mogli zauważyć tej różnicy.
Dla nich od zawsze była Czarną Różą, pięknym kwiatem o niezwykłej
barwie, ale nieistniejącym w prawdziwym świecie.
- Cześć - przywitała ją z uśmiechem Christeensen.
-
Witaj - odwzajemniła uśmiech. - Gary - Rose niemal od razu zwróciła się
do lidera - zajmij się wszystkim. Ja muszę zająć się właścicielem
teatru.
Chris wyrwał się z pytaniem:
- Przyjechał? Poznamy go?
- Raczej nie. Pan McIntyre ma bardzo mało czasu.
- McIntyre? - wyszeptała Alissa. - On jest właścicielem Kawy?
- Znasz go? - zdziwiła się dyrektorka teatru.
Christeensen
wzięła głęboki oddech. Dobrze znała Robina. Był jednym z najbardziej
wpływowych ludzi w całym Jhnelle. Prowadził własną arenę, był jednym z
zarządców telewizji w Townview oraz współorganizatorem tegorocznej ligi,
poszukiwał także Pierota.
- Tak - odparła. - To w czym mam pomóc? - zmieniła mimowolnie temat.
- Zostało kilka rzeczy do zrobienia - westchnął pan Wanderer.
-
Świetnie! Moje pokemony tym się zajmą - oznajmiła trenerka, wyrzucając w
powietrze pokeballe. - Friday, Prequel, Rootsberry, Bitebat!
Chris zwrócił uwagę na okrągłego pokemona obrośniętego grubymi korzeniami i liśćmi.
- Gooseberry ewoluowała w to coś?
- Teraz to Rootsberry - oznajmiła. - Ewoluowała, kiedy z Carterem byliśmy jeszcze w Boheme City.
***
Atmosfera w domu matki Brendy i Britanny była napięta niczym cięciwa
łuku. Starsza z córek siedziała wpatrzona w ścianę, szukając sposobu na
rozpoczęcie rozmowy o finansach zespołu. Jej siostra znacznie
swobodniejsza, zajmowała miejsce w kącie, gdzie przeglądała jakieś
czasopismo o modzie. Ich matka co jakiś czas głośno wzdychała, ale za
przykładem córek milczała. Brendan, jakby nie czując atmosfery
skrępowania mieszał łyżeczką w herbacie.
- Brendanie... - przemówiła Brenda. - Cyklonu w tej filiżance nie zrobisz, a więc przestań tak głośno mieszać.
- Ale inaczej mój cukier się nie rozpuści - odpowiedział, nie przerywając czynności.
- Odłóż tę cholerną łyżeczkę! - krzyknęła wreszcie Britanny.
Chłopak
posłusznie wykonał polecenie. Mimo że Britanny była najmłodsza nie
tylko wiekiem, ale i stażem w zespole, bardzo jej się obawiał. Siostra
Brendy była demoniczna, charakterna i ostatnie zdanie zawsze musiało
należeć do niej.
- Matko - przemówiła wreszcie Brenda - potrzebujemy
kolejnej darowizny na rzecz Zespołu Witamina C. Mamy zamiar uratować
gatunek Birich.
- Rozumiem. Ile tym razem?
- O święci pańscy - westchnęła Britanny. - Nie mów mi, że kupujesz tę historię.
-
Wątpisz w moją inteligencję?! - podniosła głos matka. - Czy myślisz, że
jestem aż tak głupia, aby dawać się nabierać na tę całą fundację
Witamina C? - rozgniewała się na dobre. - Wiem doskonale, czym zajmuje
się Zespół Witamina C!
- Serio? - obudził się Brendan.
- Tak, znaleźliście się na liście trzydziestu najgorzej funkcjonujących zespołów świata!
- Ał... - jęknął Brendan.
Ostatnio,
gdy sprawdzał oficjalny ranking złych zespołów, Witamina C była w
najgorszej czterdziestce. Oznaczało to, że jest jeszcze gorzej. Jedynie
pieniądze matki Brendy tamowały dziurawy budżet przestępczej
organizacji.
- I nic nie powiedziałaś? - zdziwiła się Brenda.
- Chciałaś, żebym wierzyła w fundację to wierzyłam - wzruszyła ramionami.
- Ale... I godziłaś się na to? - nie mogła uwierzyć Britanny.
- Tak, bo zło jest nierozłączne z naszą rodziną. Wasz ojciec, a mój mąż był założycielem Zespołu Orła Cień.
- Ta... Tatuś... - wyjąkała starsza z córek.
- Jego zespół zajmował się kradzieżami ziemnych pokemonów.
- Skoro ziemnymi to skąd ta nazwa? - zainteresował się Brendan.
-
Bo brzmiała lepiej niż Stopa Digletta - odparła kobieta. - Gdy
dowiedziałam się, że i ty Brendo założyłaś organizację przestępczą byłam
z ciebie dumna. Dawałam ci pieniądze i o nic nie pytałam. Gdy
zauważyłam, że więcej z tego waszego zespołu strat niż zysku,
postanowiłam wysłać z wami Britanny jako wsparcie...
- Zupełnie niepotrzebnie - stwierdziła Brenda. - Chętnie wymienimy Britanny na jakąś forsę.
- Takie rozwiązanie nie wchodzi w grę - oświadczyła matka. - Nie mam zamiaru utrzymywać twojego bezużytecznego zespołu.
- Bezużytecznego? - oburzył się Brendan. - My mamy motto! Piękni i...
- Po pierwsze - przerwała mu kobieta - co planuje wasz zespół?
- To chyba oczywiste - mruknął. - Zawładnąć Jhnelle i ukraść wszystkie pokemony.
- A konkretnie? - wtrąciła się Britanny.
- Mamy zamiar zaatakować Dayvillage - odparł
-
Niedługo odbędą się tam mistrzostwa i do miasteczka przybędzie mnóstwo
trenerów z całego regionu - kontynuowała jego przyjaciółka. - To szansa
na kradzież rzadkich pokemonów.
- Chyba zgłupieliście do reszty - stwierdziła pokrótce matka.
-
I oto właśnie chodzi - oznajmił Brendan. - Organizatorzy ligi będący w
przekonaniu, że nikt nie jest tak głupi, aby zaatakować ich turniej, nie
będą się tego spodziewali!
- Dam wam pieniądze, ale pod jednym warunkiem. Britanny przejmie władzę nad zespołem.
- Ma być naszym adminem? - wyszeptała Brenda.
- Wy się nie nadajecie - odparła jednoznacznie matka.
- Teraz jest już wkurzająca, a co potem... - mruknął zawiedziony Brendan.
- Brendanie, nie mamy wyjścia. Musimy myśleć o zespole - przemówiła poważnie Brenda.
- Chcesz oddać jej zespół?
Brenda ze smutkiem skinęła głową i dodała z niemal teatralnym dramatyzmem:
- Dla idei trzeba poświęcić człowieka! Zgoda, matko! Niech Britanny zostanie szefem Zespołu Witamina C!
-
Tak! - uradowała się młodsza siostra. - Od teraz Zespół Witamina C
zacznie przynosić dochody! Nie poznacie tego durnego zespołu.
***
Alissa Christeensen i Rootsberry siedziały na scenie zbudowanej przed
teatrem. Co jakiś czas dziewczyna spoglądała na śpiącego z tyłu
Friday'a. Kawałek dalej krzątali się Carter i J.J.
- Głupia dziewko! - rozległo się.
Dziewczyna
spojrzała w dół. Pod sceną stał młody i bardzo chudy mężczyzna. Miał
długie, przetłuszczającej się włosy, które zasłaniały anorektycznie
bladą twarz. Z ramienia zwisała mu blada meduza wyglądająca na
nieprzytomną. Nieznajomy nosił żółty sweter, w którym wyglądał jak
gnijący banan i czarne spodnie.
- Do ciebie mówię!
- Chyba mnie mylisz ze swoją koleżanką - zwróciła uwagę na jego niegrzeczny ton.
-
Chciałabyś być moją koleżanką - ciągnął swoje. - Utalentowany i
dowcipny. Do występów gotowy. Kabaretowym regułom oddany. Nic mi nie
przeszkodzi. Jeszcze nie wiesz kto przybył? Z czyich dowcipów się
śmiejesz? Jestem Marion Łamaga! - przedstawił się, oczekując oklasków.
Zapadła cisza.
- Kto? - zapytała Alissa.
- Marion Łamaga z formacji Myśliwi.E!
- Ty jesteś z myśliwych? - podniósł głos Carter.
- Tak!
- Nigdy o was nie słyszałem - dodał.
Marion poczerwieniał ze złości.
- Jestem najlepszym recenzentem jhnelleowskich kabaretów - wymruczał.
- Tak! - zawołał J.J. - Teraz cię kojarzę! Opisałeś mnie w swojej durnej recenzji - zacisnął zęby J.J.
-
Na pewno nie durnej - wrócił do wcześniejszego pewnego siebie i
wyniosłości tonu. - Opisuję prawdę, która polega na krytyce żałosnych
kabaretów.
- Możemy w czymś pomóc? - zapytała Alissa.
- To tu będzie organizowana ta politowania godna impreza?
- Nic nam o tym nie wiadomo. My przygotowujemy starcie kabaretów - odparł Carter.
- Czyli dobrze trafiłem. Wszystko jest słabe nawet obsługa techniczna - zachichotał.
- Krytyk i filozof zasrany! Mu się nawet moje wystąpienia nie podobały - pieklił się J.J.
- Prawda boli - syknął. - Jestem świetnym recenzentem, kabareciarzem i trenerem.
- Trenujesz pokemony? - zainteresowała się Alissa.
- A nie widać? - mruknął, zerkając na meduzę.
- Może jakiś pojedynek? - zaproponowała dziewczyna.
Marion uśmiechnął się pogardliwie.
-
Sama tego chciałaś, niedzielna trenerko! Ekulf, wybieram ciebie! -
zawołał, zrzucając pokemona z ramienia. Meduza spadła na ziemię. Nieco
ogłupiona podniosła wzrok z ziemi.
- E... - wymruczała.
Alissa sięgnęła po pokedex i zeskanowała nim meduzę leżącą na ramieniu Łamagi. Urządzenie zeskanowało stwora:
-
Ekulf. Pokemon meduza. Jego ulubionym zajęciem w toniach
niebezpiecznego oceanu jest kręcenie się w kółko, aż do utraty
przytomności. Parzydełka Ekulf są wyposażone w paraliżujący jad. Pokemon
często zapomina o swojej broni i drapie się nimi po galaretowatej
głowie, tym samym paraliżując siebie na dwie do pięciu godzin. - Poradzimy sobie z tym - stwierdziła pewnie. - Rootsberry, ostre liście.
- Roto toto! - zawołała bojowo, wypuszczając z łap liście.
Meduza
stanęła na parzydełkach przez co wydała się znacznie większa niż
wcześniej. Nie mając nic lepszego do roboty zaczęła kręcić się w kółko.
Ekulf nie interesował się walką z wyższą formą Gooseberry. O wiele
produktywniejsze i ciekawsze wydawało mu się obroty zgodne ze
wskazówkami zegara. Przy kilku pierwszych nawet udało mu się uniknąć
ciosu. Niestety szczęście trwało wyjątkowo krótko. Rootsberry
zaatakowała korzeniami. Tym razem nie było mowy o spudłowaniu. Z resztą
meduza nawet nie starała się uniknąć ataku. W zderzeniu z twardymi
korzeniami pokemon został zrzucony ze sceny.
- Jeden zero dla nas - ucieszyła się Christeensen.
- Jak to? - oburzył się.
- Gdyby mój pokemon nie był akurat sparaliżowany to pokazałbym wam, gdzie raki zimują - warczał, odchodząc.
***
Walce, a właściwie atakowi Rootsberry z okna gabinetu Czarnej Róży przyglądał się Robin McIntyre.
- Twój syn jest chyba nieco lepszy od niej - stwierdził.
Rose wzruszyła ramionami.
-
Dzień głupca to dzisiejsze święto, ale sięga tradycji pierwszych
mieszkańców Jhnelle - wtrącił się profesor. - To oni raz w roku zbierali
się przed wielkimi megalitami, aby oddać cześć Pierotowi. Wierzyli, że
statuetki pogrzebane w świętych miejscach dają im siłę boga szczęścia.
- Większość statuetek została zniszczona - przypomniała Rose.
W
pewnym sensie z każdą zniszczoną statuetką odczuwała ogromną ulgę.
Poszukiwanie Pierota i Underpierota kosztowała wiele wysiłku ich
wszystkich. Z niepokojem wyczekiwała na moment, kiedy sfinalizują swoje
działania.
- To dobrze - stwierdził z uśmiechem profesor.
McIntyre odszedł od okna i zapytał:
- Jak to?
Nie
lubił, gdy profesor działał na własną rękę. Naukowiec zaś czasem wolał
przemilczeć pewne fakty. W przeciwieństwie do niego, Robin kierował się w
dużej mierze emocjami, a te były dla ludzi zgubne. Utrudniały
podejmowanie niektórych decyzji.
- Statuetki wydzielają energię
Pierota. W porównaniu z mocą bożka szczęścia były one co prawda niczym,
ale ta energia ściągała w ich pobliże Underpierota - profesor wyjaśniał
dalej. - Większość z nich została zniszczona lub dostarczona do mojego
laboratorium, gdzie spotkał je podobny los.
- Zniszczyłeś statuetki?! - McIntyre podniósł głos.
-
Były tylko przeszkodą. Zostało już tylko jedno miejsce, w którym
znajduje się energia Pierota. Teraz będziemy mieli pewność, że bogowie
szczęścia i smutku pojawią się właśnie tam.
- W Dayvillage, prawda? - rzuciła od niechcenia Czarna Róża.
Naukowiec skinął głową.
- To dlatego chciałeś, abym podjął się współpracę z organizatorami ligi.
- Dzięki temu będziemy kontrolować całą sytuację. Po tym jak pokonałeś dzieciaki Dennisa - powiedział ze spokojem.
- Przecież ich nie pokonał.
- Co?
- Nie chciałem ich eliminować z ligi - wytłumaczył Robin.
- Dennis i Henry nie zrozumieliby motywów naszych działań, a te dzieci są niczym marionetki w ich rękach.
Rose wstała z miejsca i powiedziała chłodno:
- Muszę dopilnować przygotowań do starcia kabaretów.
Ponadto kobieta nie miała ochoty wysłuchiwać kolejnego wykładu na temat przeszłości.
- Do widzenia - pożegnała się, wychodząc.
- Nie zaszkodzą nam - Robin uspokoił profesora. - Będą pochłonięci turniejem.
- Gdy chcesz, aby coś było zrobione dobrze. Zrób to sam - starzec mruknął pod nosem.
- Profesorze! - upomniał go. - Nie rób niczego na własną rękę.
-
Nie zrobię. Nie obawiaj się. Mi zależy jedynie na twoim szczęściu -
syknął, wypuszczając z ust szary obłoczek dymu. - Czułbym się jednak
pewien, gdybym poznał naszych wrogów.
- To nie są nasi wrogowie.
- Racja... Oni po prostu nie rozumieją - przytaknął mu. - Możesz mi coś o nich powiedzieć?
McIntyre wyciągnął z biurka granatowy segregator.
- W nim mam dane dotyczące wszystkich tegorocznych zawodników ligi.
- Imponująca kolekcja.
-
Moi uczniowie robią dla mnie takie zestawienie każdego roku. Znajdzie
pan tam wszystko, co dotyczy Kyle Danielsa, Josha Allena i tej
dziewczyny z teatru.
***
Dwa dni później Zespół
Witamina C zrobił przerwę w podróży, aby uzupełnić prowiant i odpocząć
przed dalszą drogą do Esari City, gdzie Britanny planowała przeprowadzić
jakąś akcję, o której niewiele wiadomo było Brendzie i Brendanowi.
Dziewczęta były w toalecie, chłopak zaś siedział na krawężniku i
spoglądał w dal. Długi pas drogi łączący ze sobą Townview i Esari City
przypominał pustkowie, a gdzieś na jego końcu wyrastały zarysy wysokich
budynków.
- Mówię ci - kłapała dziobem Britanny. - Od teraz wszystko
się zmieni. Musimy skończyć z tym waszym durnym mottem, głupimi
strojami... Zespołowi jest potrzebna świeżość, rozumiesz, Brendo?
Cisza.
- Kretynka... Brendo, możesz odpowiedzieć? Właśnie ci ubliżyłam - powtórzyła.
Zdenerwowana
milczeniem siostry, Britanny wyszła z łazienki i rozejrzała się po
pustkowiu. Nie było śladu po Brendzie i Brendanie. Dziewczyna odruchowo
sięgnęła do swojej torebki.
- Nie wierzę! - jąkając się, zaczęła
opróżniać przegrody torebki. - Ta para idiotów zabrała pieniądze mamusi i
zostawiła mnie na pustkowiu! Zabiję was! Słyszycie! Zabiję! -
wrzeszczała.
***
Brenda i Brendan podążali w stronę Townview. Żadne z nich nie odzywało się. W końcu przemówił chłopak:
- Twoja siostra nie będzie zła?
- Nie. Ona będzie wściekła.
- Dlaczego zmieniłaś zdanie?
-
Bo Zespół Witamina C to nie tylko idea. To coś więcej - mówiła
podniośle. - To ludzie, którzy tworzą idee. Możemy błyskać i sto razy,
możemy dawać się pokonywać dziesięcioletnim właścicielom Birich, ale nie
możemy się zmieniać!
- Bredno... To co mówisz jest takie... takie... - szeptał ze łzami wzruszenia w oczach. - Takie podniosłe!
- Podniosłe czy nie, przyśpieszmy kroku, drogi Brendanie, bo jak nas Britanny dogoni, to nasz zespół może tego nie przeżyć.
I pognali w kierunku stolicy Jhnelle.
***
Townview, 1992
Na przedmieściach Townview znajdowała się mała cukiernia. Każdego ranka
ustawiała się pod nią ogromna kolejka po słodkie wypieki czy świeże
pieczywo. Robin bardzo ją lubił. Przychodził na śniadania do niej
każdego dnia od kiedy tylko przeprowadził się do stolicy. Zwykle
zamawiał kawę i drożdżówkę z makiem. Siadał przy stoliku pod oknem i
obserwował ruch na ulicy. Niecały rok temu zginął Ralphie, ale on miał
wrażenie, że już wszystko sobie poukładał.
- Można się dosiąść?
McIntyre pochłonięty obrazem zza okna nie zwrócił uwagi na starszego mężczyznę stojącego obok niego.
- Tak, proszę - mruknął.
- Nie poznajesz mnie?
Robin
od niechcenia odwrócił się. Widząc pomarszczoną twarz starego człowieka
zaniemówił. Drżącym ruchem ręki podniósł filiżankę kawy, aby ją zaraz
wylać. Odwracając wzrok od znajomego zaczął wycierać stół. Prawie
natychmiast pojawiła się kelnerka ze szmatką, którą zaczęła energicznie
wycierać rozlaną kawę.
- Nie trzeba. Poradzimy sobie - zbył ją starzec, po czym usiadł.
Robin nic nie mówił. Jeszcze przez moment wpatrywał się w siwego mężczyznę, aż wreszcie zajął miejsce.
- Profesor Poplar? - wydusił wreszcie.
- Witaj - odparł naukowiec. - Wybacz, że cię przestraszyłem.
- Duchy nie powinny przepraszać za to, że straszą - oznajmił, przecierając oczy.
- Nie jestem duchem.
- Ale... Co z panem się działo? Nie odnaleźli pańskiego ciała - szeptał, jakby bojąc się, że ktoś ich usłyszy.
- Musiałem się ukrywać. Lepiej, aby wszyscy myśleli, że nie żyję - stwierdził.
- Ale dlaczego?
- Pamiętasz dzień, w którym wybuchł pożar w moim laboratorium?
- Pamiętam... - mruknął, spoglądając w okno.
-
Prowadziłem w tamtym czasie badania na temat pokemona, który wyniszczał
region Jhnelle. Ty, Henry i Dennis mieliście zająć się jego
odnalezieniem i pokonaniem - westchnął. - To właśnie on zniszczył moją
pracownię. Ten stwór nazywa się... - zrobił pauzę, jakby chcąc zbudować
napięcie - Underpierot i karmi się nieszczęściem.
- Dlaczego zaatakował pańskie laboratorium?
- Dobrze wiedział, że próbuję go odnaleźć. Chciał mnie zabić i dlatego zniszczył laboratorium, ale udało mi się uciec.
- Ale Ralphie nie zdążył - dokończył.
-
Słyszałem, co się stało z twoim synem. Bardzo mi przykro. Wyrzuty
sumienia z powodu tamtej tragedii nie pozwoliły mi ukrywać się dłużej -
westchnął, wypuszczając z ust szary dym.
- To nie pańska wina -
McIntyre mruknął na odczepne. - Zrujnował mi życie, ale przynajmniej sam
zginął w tej eksplozji - pocieszył się.
- Nie zginął, niestety Underpierot żyje i ma się dobrze. Dlatego też muszę się ukrywać.
- Jak to możliwe? - zdenerwował się Robin. - Przecież po tym pożarze wszystkie ataki na Jhnelle ustały.
-
Ostrzegałem was przed tym stworzeniem. Jest sprytny i wie na ile może
sobie pozwolić - powiedział z tajemniczym uśmiechem Cornelius.
- W takim razie skończę z nim - postanowił Robin. - Henry i Dennis pomogą mi.
- Nie - powstrzymał go Poplar. - Musimy postępować rozważnie.
- Rozważnie? Ten potwór zabił nie tylko mojego syna. Spowodował wiele szkód na terenie całego Jhnelle.
- Daj mi skończyć - poprosił naukowiec. - Co jeśli mogę cofnąć czas?
- Nie rozumiem.
- Co jeśli wszystko będzie takie samo, jak przed pożarem? Co jeśli mogę przywrócić życie Ralphiemu? - pytał hipotetycznie.
- O czym pan teraz mówi?
Rozmówca profesora wyglądał na zirytowanego.
-
Istnieją dwa legendarne: Pierot i Underpierot. Według mitów mieszanka
ich krwi tworzy boski nektar "dający życie" - zacytował fragment starej
książki.
- Znam tę historyjkę ze szkoły. I co?
- A co jeśli ten specyfik będzie mógł wskrzesić twojego syna?
-
Wskrzesić? Nie - pokręcił głową. - Ralphie leży dwa metry pod ziemią.
Już go nie ma. Poza tym jaką ma pan pewność, że Underpierot istnieje?
-
Underpierot zniszczył moje laboratorium. Istnieje tak samo jak Pierot i
nektar, który może przywrócić do życia twojego syna - powiedział
stanowczo. - Jeśli dasz mi szansę... Naprawię to, co stało się w
laboratorium - poprosił znacznie spokojniej.
_____________
Dex: 42, 100, 112