wtorek, 19 lutego 2013

Rozdział 5: Pierwsze spotkania

Brudna tablica z nazwą miejscowości, jakby zawstydzona swoim wyglądem, chowała się za wysokimi chwastami. Od niej prowadziła piaszczysta droga do Ortario City. Miasto nie prezentowało się lepiej...
Niezadbane, odrapane domy, powybijane okna, śmieci walające się pod nogami oraz tynk odpadający ze ścian. Wszystko to, składało się na wizytówkę Ortario City. Mieszkania były tu tak tanie, bo dla bogatych właścicieli miasta życie ludzi było mało warte. Nie mieszkał tam przecież nikt ważny. Każdy przyjezdny przemykał przez miasto jak najszybciej w obawie przed podejrzanymi typami krążącymi między bramami kamienic, a wąskimi uliczkami.
Ortario City nie było brzydkim miastem. Wystarczyło spojrzeć na nie z innej strony. Co rano słyszałeś wesołe okrzyki bawiących się na osiedlu dzieciaków, kilka starszych kobiet rozwieszających pranie na linkach za oknami serdecznie się pozdrawiało, aby za moment wymieniać się przepisami kulinarnymi. Jak to dziwacznie wyglądało, gdy krzyczały do siebie:
- Steph, trzy jogurty wymieszaj z budyniem!
- Ile!?
- Trzy, kurwa, mówię!
- A skąd ja ci trzy wezmę!?
Popołudniu pojawiało się kilku chłopaków, którzy zarabiali sprzedając leśne kwiaty.
Bracia Daniels maszerowali pustymi uliczkami w poszukiwaniu Centrum Pokemon. Kyle rozglądał się na wszystkie strony próbując wychwycić ukryty gdzieś symbol lecznicy. Więcej beztroski wykazywał młodszy z nich. Stąpał po krawężniku próbując nie stracić równowagi, a przy tym wesoło podśpiewywał:
2 – 7 – 4, nie ze złym pokiem te numery.
Krok za nim podążał Wormly.
W końcu Jim zeskoczył z krawężnika i powiedział całkiem poważnie:
- Szkoda, że Alissa nie chciała iść z nami.
Rozdzielili się przy wyjściu z lasu.
- Pewnie walczy już o odznakę...
Kyle zamyślił się. Radość z powodu zwycięstwa nad Zespołem Witamina C szybko przeminęła. Teraz próbował przewidzieć, jak potoczy się jego walka o pierwszą odznakę. Od rana wkuwał na pamięć ataki Koliego. Znał je, ale nadal miał kłopoty z nawiązaniem kontaktu z podopiecznym. Jego taktyka ograniczała się do chaotycznych poleceń, które nie zasługiwały na miano taktyki.
Jak Alissa dogaduje się z Sequelem, a Josh z Bunnym? - myśl nie dawała mu spokoju.
- Czy serio jestem taki beznadziejny? Nie, niemożliwe...
- Dlaczego mówisz do siebie?
Z roztargnienia nie zauważył kiedy zaczął mówić na głos. Zamilkł na moment.
- Jest! - zawołał na widok ponurego budynku Centrum Pokemon.
- Szczurostan – ochrzcił miasto z mniejszym entuzjazmem młodszy Daniels.
Po chwili i Kyle zauważył to, co jego brat: ogromnego, szarego szczura grzebiącego w koszu na śmieci.
- To przecież... - wstrzymał się z wypowiedzeniem nazwy.
- Rathvil! - wykrzyknął wielki mistrz D. - Pragnę wspomnieć, że czuję lęk przed szczurami, a w dodatku zaleca się ostrożność przy spotkaniach Rathvila. Zostawcie go zanim zarazi nas wąglikiem, albo dżumą! - wydarł się.
- Przyda mi się Rathvil - stwierdził.
- Ja też ci się przydam, a nie będę mógł ci pomagać czując obecność tego szczura. Proszę, obiecuję, że będę do ciebie miły przez jakiś czas tylko zostaw to coś – jęczał i zawodził.
- Nic z tego.
W powietrze poszybował pokeball. Na niebie pojawił się Hawk. Ptak zrobił ósemkę nad głowami bohaterów, po czym sfrunął na wysokość Rathvila. Jedno szybkie spojrzenie wystarczyło mu, aby zapoznać się z miejscem walki i przeciwnikiem. Dokładnie przyjrzał się także swojemu trenerowi. Poza momentem złapania, nie miał jeszcze szansy poznać Kyle'a.
- Hawk, atak... Głupia sprawa... Jakie ataki ma Hawk?
Jimmy przewrócił oczyma.
- Z taką wiedzą i umiejętnościami nie mam pojęcia jak wygrasz jakąkolwiek odznakę. Wiatr, Dziobanie, Poirytowanie... - wyliczył znane.
Jastrząb pokręcił głową. Zniecierpliwiony czekał na jakiekolwiek polecenie. Przeciwnik wydawał mu się łatwy do pokonania i bardziej niż obrażeń obawiał się zarazek, jakie może przenosić. Był jednak zbyt zdyscyplinowany, aby samodzielnie poprowadzić walkę.
Wreszcie doczekał się polecenia:
- Hawk! Wiatr!
Pokemon zaczął trzepotać skrzydłami. Silny powiew wiatru przewrócił kubeł na śmieci i zdziwionego Rathvila. Szczur szybko powstał i odwrócił się w stronę Hawka.
- Hh! - wyszczerzył kły próbując przestraszyć przeciwnika.
- Uważaj! Używa ataku „Suszenia zębów”! – Jim ostrzegł brata.
- Hawk! Nie ulegaj presji! Atakuj! - wydał komendę trener.
Hawk i Rathvil ruszyli na siebie. Doszło do zderzenia. Pokemon ptak z całą siłą uderzył szczura w brzuch. Mimo ciężaru, jastrzębiowi udało się podnieść przeciwnika kilka centymetrów nad ziemię. Ten nie czując gruntu pod łapami, dał się odepchnąć do tyłu. Zatrzymał się dopiero na ścianie centrum. Zamroczony osunął się na chodnik obok przewróconego kubła.
- Dobra. Dalej. Pokeball – zamachnął się i rzucił.
Kula uderzyła w szczura. Pokemon zmienił się w strumień energii i zniknął we wnętrzu greatballa. Po chwili niepewności urządzenie przestało wibrować. Rathvil został „przyjęty” przez niebieski pokeball. Daniels ze spokojem podniósł go i odetchnął z ulgą. Hawk wylądował przed trenerem i zaskrzeczał dumny z odniesionego zwycięstwa. Ostatni raz był tak zadowolony, gdy ze swoim rodzeństwem przestraszył chmarę Birich przelatujących nad miastem.
- Wo ło! - pogratulował robaczek.
Sukces dużego brata - trenera bardzo go uradował. Nie mógł się doczekać momentu, kiedy sam zawalczy dla miłego chłopczyka–trenera z jakimś (najlepiej niezbyt silnym i szybkim) pokemonem.
- Zaszczurzyło ci się w szeregach – powiedział obojętnie Jimmy.
- Tak? I mówi mi to hodowca poke-robaka? Brakuje ci jeszcze do kompletu pokemonów wszy – warknął Kyle i nie czekając na przyzwolenie brata wyrwał mu włos z głowy.
- Ał! - jęknął Jimmy łapiąc się za głowę.
- Myliłem się. Masz już te pokemony – stwierdził i oddał mu włosek.
Kłócąc się przekroczyli drzwi centrum.
Miejsce nieznacznie różniło się od lecznicy w Novan City. Wielkością przypominało centrum w Corella Town. Było jednak bardziej chaotyczne. Ławki zajmowały sterty jakichś czasopism, okna zasłaniały szare firany, zaś ściany zamiast białego miały zielonkawy odcień. Po sali unosił się zapach gotowanych warzyw. Tymczasem zamiast siostry Joy w recepcji stało wiadro z mopem.
- Dzień dobry! - zawołał Kyle.
- Ti sla! - odparła przebiegająca obok niego Tesla.
- Mamy zaczekać – oznajmił Jim.
- Ile?
- Sla! - odbiło się echem.
- Kwadrans.
- Rozumiesz, co ona gada? - zdziwił się starszy z braci.
- Pewnie, że nie. Zgaduję...
- Zaraz przyjdzie – uspokoił ich mężczyzna z końca sali.
Miał rację. Z głębi korytarza wynurzyła się pielęgniarka.
Nieznacząco różniła się od Joy z Novan City. Była drobna i bardzo szczuplutka. Uniform zwisał z niej jak z wieszaka. Wśród jhnelleowskich Joy z Ortario City uważana była za "Kopciuszka" - spokojna, uległa i pracowita.
- Tu nie wolno spożywać alkoholu – zagadnęła do mężczyzny Joy.
- To gdzie mam spożywać?
- Może w parku - zaproponowała nieśmiało.
- Nie pójdę do żadnego parku – mówił podniesionym głosem, ale nadal ze spokojem. - Siostra obiecała uleczyć moje pokemony natychmiast, a czekam już czterdzieści minut. Suszyć zaczęło...
- To niech pan to zamknie – poprosiła. - Zaraz się nimi zajmę.
- Nie – usłyszała po raz drugi. - To puszka, a nie butelka.
Pielęgniarka nie miała ochoty na dłuższą sprzeczkę z owym mężczyzną. Pośpiesznie przeszła na recepcję.
- A wam w czym mogę pomóc? - spytała już zza lady.
Kyle wyjął pokeballe zza pasa i położył je przed kobietą. Pielęgniarka westchnęła jakby chcąc powiedzieć: „mam tyle pracy i ani jednej dobrej wróżki”. W końcu zabrała kule i zniknęła na zapleczu.
- Mówię wam chłopaki... - odezwał się mężczyzna sączący piwo. - Otwieracz do puszek to pestka, ale ten, kto wymyśli zamykacz do puszek dostanie Nobla.
Kyle skinął głową. Niespecjalnie interesowała go rozmowa z nieznajomym.
- Jesteście trenerami? - ciągnął dalej.
- Tak – ożywił się Jimmy.
- Początkujący... - zgadł. - Wyzwaliście już tutejszego mistrza?
- Właśnie się do niego wybieramy – oznajmił Kyle, aby uniknąć dalszych pytań.
To jednak nie zniechęciło jego rozmówcy.
- Matt Novy – przedstawił się wyciągając na przywitanie rękę.
- Kyle Daniels – odwzajemnił się własnym imieniem i nazwiskiem.
Matt Novy był średniego wzrostu mężczyzną przed trzydziestką o krótkich, czarnych włosach i delikatnym zaroście na twarzy. Uwagę Danielsa przykuł jednak niewielki symbol reprezentacji Jhnelle na czerwonej torbie trenera.
- Bierzesz udział w zawodach? - spytał odruchowo.
Matt pokiwał głową.
- Może – odparł niezdecydowany. - Mam coś, co może ci się przydać – zmienił temat. - Jak już pokonasz lidera to... - zaczął szukać po kieszeniach brązowych spodni. W końcu wyjął kilka drobiazgów: klucze, papierek po gumie, agrafkę i otwieracz do butelek. Spod nich wydostał brązową kartę z rysunkiem rozdartego drzewa. - To, to powinno ci się przydać – stwierdził, wręczając ją starszemu chłopcu.
- Co to jest? - zmarszczył brwi Jimmy.
Kyle obejrzał ją. Rozpoznał symbol ligi w dolnym, lewym rogu karty.
- Umiejętność. To znaczy opis umiejętności - precyzował. - Używasz jej, aby pokemon mógł wykonać specjalny atak – objaśnił bratu.
- Dokładnie – przytaknął Matt. - Ta, nazywa się „Cięcie”.
- Fajnie... - przyznał chłopiec.
- Umiejętności są raczej rzadko używane w walce. Dużo przydatniejsze są podczas podróży. Dzięki nim pokemon może przecinać wysokie trawy, ale latać lub pływać z trenerem na grzbiecie - ciągnął wykład. - Umiejętności to nauka współpracy trenera z pokemonem – wyrecytował.
Kyle przez moment zastanawiał się, czy kiedykolwiek uda mu się osiągnąć taką nić porozumienia z pokemonami, które złapał. Poniekąd obawiał się swoich nowych podopiecznych.
- Dzięki – rzucił pośpiesznie.
Kilka minut później za ladą pojawiła się siostra Joy z pokemonami Matta i Kyle'a.
- Teraz mogę walczyć o odznakę – westchnął ciężko.
Z jednej strony chciał jak najdłużej odwlekać moment walki, zaś z drugiej chciał mieć to, jak najszybciej za sobą.
- Możemy iść najpierw do muzeum? - spytał Jim.
- Jakiego muzeum?
- Muzeum Gór Mglistych – wtrącił się Novy. Jednym ruchem zgarnął swoje pokeballe z lady do plecaka i kontynuował: - Muzeum jest poświęcone Ortario City i pobliskim Górom Mglistym. Właśnie tam się wybieram.
- Możemy? Możemy? - zaczął skomleć Jimmy. - Chcę zobaczyć zdechłe pokemony. Już o nic cię nie poproszę. Możemy? Możemy?
Wyglądał jak Dexter błagający Kyle'a, aby ten nie łapał Rathvila.
- Nic z tego. Chcę zdobyć odznakę i ruszać dalej.
Błagalny wzrok Jima zniknął z jego okrągłej buzi. Zastąpiło go złośliwe spojrzenie "małego gnoma".
- Wolę muzeum i poke-trupy zamiast oglądania twojej porażki!
Kyle zacisnął pięść. Przez moment chciał uderzyć siedmiolatka. Opanował się.
- Mam rozwiązanie! - oznajmił Matt. Dla bezpieczeństwa stanął pomiędzy braćmi. - Młody może iść ze mną, a ty w tym czasie wygrasz odznakę. Dobry plan?
- Mi pasuje! Matt, jesteś fajniejszy niż mój brat! - zawołał szczęśliwy siedmiolatek.
***
Słowa „Nash Cawdor” i „optymizm” nie pojawiały się w tych samych zdaniach. Chyba że ktoś chciał wskazać ich sprzeczność. Lider stadionu w Ortario City każdego dnia wstawał lewą nogą. Zawsze znalazł się powód, aby ponarzekać: brzydka pogoda, chuligani niszczący tablicę przed wejściem, bałagan na arenie lub kłótliwy trener. Marudzeniem bliżej mu było do „pana Snubbulla”, niż do dwudziestotrzyletniego mężczyzny.
Jego złość wywoływały częste przegrane. Na dziesięć walk udawało mu się wygrać jedną lub dwie. Dzisiaj był wyjątkowo niezadowolony. Pokonała go dwójka początkujących trenerów.
- Czyżby trenerzy byli coraz lepsi, a może to ja słabnę? - myślał.
Spośród ośmiu liderów Jhnelle był zdecydowanie najsłabszy. Zastanawiał się, w czym tkwi problem. Solidnie trenował, a jego pokemony były silne. Nie przychodziło mu do głowy, że problem tkwi w taktyce, a właściwie w jej braku. Ową "taktykę" Nash zawarł w czterech zasadach. Dumny ze swej „filozofii” walki, umieścił owe przykazania przed wejściem na stadion. Drewniana tablica głosiła:

1. Pojedynki służą podniesieniu umiejętności.
2. Jedynie ofensywne działania przynoszą efekt.
3. Pokemon musi być silny i brutalny.
4. Opery mydlane i teleturnieje pomagają w hartowaniu umysłu.

Tablica była jak ściąga, z której korzystał każdy wyzywający mistrza trener. Wystarczyło wyciągnąć wnioski z zapisków. Dzięki niej Josh, a potem Alissa zdobyli swoje pierwsze odznaki.
Kyle niepewnie zmierzał w stronę areny. Towarzyszyło mu dziwne zdenerwowanie. Spocone dłonie ukrył w kieszeniach czarnej kurtki, ponure spojrzenie skierował w chodnik. Nie potrafił jedynie ściszyć bicia serca. Przekroczył próg hali pośpiesznym krokiem nie zwracając uwagi na tablicę przed wejściem. Wewnątrz królowały cisza i ciemność.
- Jest tu ktoś?
Jego głos rozniósł się echem po sali. Arena wydawała się pusta. Po omacku przeszedł jeszcze kilka kroków.
- Chciałem... Chciałem walczyć o odznakę - powiedział nieco odważniej.
- Dobrze trafiłeś – echem odbił się czyiś głos. - Witam!
Ogromne reflektory rozświetliły salę. W pierwszym momencie światło oślepiło Kyle'a. Po kilku sekundach otworzył oczy i spojrzał na lampy ustawione na rusztowaniach "ozdabiających" boczną ścianę. Za ogromnymi lampami stał chuderlawy chłopaczek. Nie wyglądał jednak na właściciela owego głosu. Daniels rozejrzał się w poszukiwaniu swojego przeciwnika. Następną rzeczą jaką ujrzał przed sobą były skalne dekoracje.
- Kamienne pole - wyszeptał.
Słyszał o polach tematycznych, ale dotąd walczył wyłącznie na klasycznym boisku. Arenę walki stanowił prostokąt o wymiarach zbliżonych do boiska szkolnego w Corella Town. Przyozdabiały je kamienie, głazy i ziemia. Ozdoby imitujące górską drogę utrudniały widoczność, a to z kolei uniemożliwiało pełną kontrolę pokemona.
Na środku pola stał Nash. Był on dobrze zbudowanym chłopakiem o czarnych, dłuższych włosach i bardzo jasnej cerze.
- Jestem Nash Cawdor, lider sali w Ortario City – przedstawił się.
- Kyle.
- Mam nadzieję, że znasz zasady pojedynków. Tłumaczyłem je już dwójce trenerów z Corella Town i nie mam ochoty robić tego po raz trzeci.
- Walczyłeś już z Joshem i Alissą?
- Trzeci dzieciak z Corella Town – zachichotał nerwowo.
Rodzinne miasto Kyle'a stanowiło dla niego największą motywację. Nie mógł przegrać trzeci raz z kimś z Corella Town.
Chłopak odpowiedzialny za oświetlenie zsunął się z rusztowania i zajął miejsce sędziego.
Daniels wyciągnął spod koszulki złotą obrączkę. Ucałował ją i schował z powrotem.
- Pojedynek jeden na jeden! - zawołał.
- Już? - zdziwił się wybity z myśli Kyle. - Koli! Wybieram cię! - zarządził.
Pokeball uderzył o podłogę. Z jego wnętrza wyłonił się trawiasty kot. Bojowo nastawiony najeżył sierść na grzbiecie.
- Kolejna zabaweczka... - mruknął Nash.
Jego umysł stopniowo ogarniała wściekłość, która towarzyszyła mu przy każdym starciu. Poprzednio nie docenił pokemonów z Corella Town, co kosztowało go utratę odznak. Nie miał zamiaru popełnić tego samego błędu.
- Roxer! - wrzasnął.
Wziął zamach i rzucił przed siebie pokeball. Kula uderzyła o ziemię i otworzyła się. Ogromny strumień energii wystrzelił w powietrze. Na przeciw Koliego stanął stwór zbudowany z kamieni.
Mocne łapy nie kończyły się ani palcami, ani pazurami, tylko głazami przypominającymi łby jakichś stworzeń. Zupełnie jakby na dłonie założone miał rękawice bokserskie. Monstrum miało ponad pięć metrów wysokości. Z trudem wyszukał stojącego na ziemi kota. Dziwaczny grymas twarzy Roxera przypominał zadowolenie.
Zdenerwowany Koli najeżył się jeszcze bardziej.
- Roxer – zaczął wielki mistrz D. - Wielki, groźny i kamienny.
- A może coś więcej?
- A co ja jestem? Encyklopedia? - oburzył się Dexter. - Nie wiem... Mogę dodać, że jest prawdopodobnie powolny.
- Prawdopodobnie?
- Wygląda na ciężkiego, a grubasom to zawsze jest trudniej się poruszać – stwierdził.
Daniels schował urządzenie do kurtki. Mógł liczyć jedynie na Koliego i przewagę typu.
- Zniszcz to zielone cholerstwo! - wrzasnął Nash.
Na hasło Roxer ruszył w stronę trawiastego kota. Ten uskoczył w ostatniej chwili...
***
Muzeum gór Mglistych mieściło się w jednej ze starszych kamienic. Na parterze znajdowały się fotografie pierwszych mieszkańców miasta, które z braku pieniędzy odsprzedali ich potomkowie. Na piętrze prezentowano znaleziska z gór: szkielety Pichu i Pikaczu, kilka kolorowych głazów i prymitywnych narzędzi.
Jimmy przyglądał się eksponatom, co moment wzdychając głośno. Powoli zaczynał żałować, że nie wybrał się na walkę brata.
- Z pewnością byłoby ciekawiej - mruknął do siebie.
Znudzony zaczął przyglądać się innym zwiedzającym. Byli o wiele ciekawsi od nudnych wywodów przewodniczki. W szczególności upodobał sobie młodą dziewczynę.
Dziewiętnastolatka wyróżniała się dzięki łososiowej sukience w kwiecisty wzór. Była wysoka i chuda, blond włosy zaś upięte były w kok. Oczy przysłaniały ciemne okulary. Tuż za nią chodził dwunastoletni chłopiec. Daniels uznał go za brata dziewczyny. "Braciszek" wydawał się jeszcze bardziej znudzony, niż Jim.
- Chodź już - niecierpliwił się Michael. - Kogo obchodzi ten cały śmietnik? - mruczał. - Angela, chodźmy stąd!
Kobieta nie odzywała się ani słowem. Pochłonięta wystawą Angela nie dawała wyprowadzić się z transu. Nie przeszkadzała jej nawet przynudzająca przewodniczka wycieczki muzealnej.
Okrągła, brązowa twarz i siwe niczym lukier włosy upodabniały kustoszkę do pączka. Kobieta opowiadała o historii miasta najnudniej jak tylko potrafiła. Recytowała z pamięci daty oraz procenty. Jej monotonny głos przywodził na myśl automatyczną sekretarkę. Zdania zlewały się w ciąg bezsensownych słów. Zniecierpliwieni uczestnicy wycieczki rozglądali się na boki w poszukiwaniu ucieczki przed nudą.
- Pączek z funkcją automatycznej sekretarki - przeraził się Matt Novy.
- Dlatego w 1952 roku ludność Ortario...
- Przepraszam – przerwał jej męski głos.
Ktoś westchnął z ulgą. Rudowłosy mężczyzna, który przerwał monolog stał się bohaterem grupy.
- Mam pytanie. Co to jest? - wskazał na dziwaczną rzeźbę.
Rzeźba, a właściwie budowla złożona była z dziesięciu kamiennych kolumn stojących w równych odstępach. Na nich ułożone były poprzeczne belki, których zadaniem było łączyć konstrukcje. Z lotu ptaka wzór tworzył gwiazdę.
- Bardzo dobre pytanie... Panie... Panie...
- Alex Wolfberg - dokończył za nią.
- Panie Wolfberg - przemówił pączek. - To rekonstrukcja megalitu. Kiedyś identyczne budowle znajdowały się na terenie całego Jhnelle. Ostatni legł w gruzach na początku lat dziewięćdziesiątych. Ich funkcja nie jest nam znana. Prawdopodobnie pełniły role kalendarzy wyznaczających ważniejsze święta.
- A gwiazda? Czy takie wisiorki z gwiazdą mają jakąś wartość? - rzucił kolejne pytanie.
- Nie, nie wydaje mi się - odparła przewodniczka.
- "Czarna gwiazda", którą tworzyły megality to także symbol boga głupoty – wtrąciła się dziewczyna w ciemnych okularach.
- Boga głupoty? - powtórzył Jim.
- Pierot to bożek błazen. Patron szczęścia, pobłażliwości i żartów... - wyjaśnił mu Matt.
- Tak, to jedna z teorii - mruknęła "kobieta - pączek".
- To nie jest teoria. To akurat fakt. Tak samo jak to, że Czarna Gwiazda symbolizowała Pierota - obruszyła się Angela.
- Co nie znaczy, że budowle były hołdowane jakiemuś tam przygłupowi - postawiła na swoim kobieta. - Skończyliśmy rozmawiać o bzdurach? W takim razie chciałabym wrócić do liczby ludności Ortario City w latach osiemdziesiątych.
Alex opuścił wystawę przed końcem wykładu na temat historii Ortario. Wolnym krokiem przeszedł przez ulicę i pokierował się w stronę hotelu.
Pierot? Czarna Gwiazda? Megality? Zastanawiał się, dlaczego ludzie w dawnych czasach wszystko wiązali z pokemonami? Istny obłęd.
Zerwał z szyi naszyjnik, który przed kilkoma dniami ukradł z Novan City. Nie wydawał mu się już taki ładny. Nie zastanawiając się, ile może być warty rzucił go za siebie. Jego uwagę przykuł ogromny napis: "lombard". Przed opuszczeniem Ortario City chciał mieć jakąś pamiątkę. Postanowił włamać się tam dzisiejszej nocy.
- Nie ma problemu. Musi się udać... - szepnął do siebie.
***
Walka Kyle'a z Nashem miała podobny przebieg do poprzednich. Roxer atakował na oślep, co popadnie do momentu, aż trafi przeciwnika.
Koli raz jeszcze użył ataku ostrym liściem. Chmara liści poszybowała w stronę olbrzyma. Niestety większość z nich chybiła, a pozostałe wyrządziły mu niewielką krzywdę.
- Koli, raz jeszcze - poprosił trener.
Zmęczony kot uskoczył od ciosu i ponownie zaatakował ostrym liściem. Skutek był podobny do poprzedniego ataku.
Kyle'owi od dawna brakowało pomysłów. Co gorsza, Koli tracił siły. Jego ruchy były wolniejsze, a ataki coraz słabsze.
Nash dyszał głośno. Wydawał się być bardziej zmęczony, niż Koli, czy Roxer. Nie było w tym nic dziwnego. Lider całą walkę wydzierał się na pokemona, gestykulował, chodził po sali przyglądając się walce z różnych punktów, a czasem kopał w coś jakby chcąc wyładować złość.
- Jak poradzili sobie Josh i Alissa? - zastanawiał się Kyle.
Z przerażeniem przypatrywał się Nashowi. Lider drżał z wściekłości. Zaciskał zęby i tylko od czasu do czasu wykrzykiwał obraźliwe epitety pod adresem Danielsa.
- Zniszczę cię! Zobaczysz! Ty jebana zabaweczko!
- Koli nie jest żadną zabaweczką! - oburzył się chłopak.
Do głowy przyszedł mu plan. Po głowie biegały mu różne myśli. Mimo przewagi typu, Koli był o wiele słabszy od doświadczonego Roxera. Daniels przypomniał sobie reguły pojedynku.
- "Walkę wygrywasz jeżeli przeciwnik wycofa się, pokemon przeciwnika zostanie znokautowany lub opuści pole walki" – zacytował.
- Koli! Nie atakuj! Wycofuj się w moją stronę. Niech Roxer atakuje!
Kot spojrzał na trenera. Nie miał wyboru. Złapał oddech i posłusznie wykonał polecenie.
- Ty! Ty gnojku! Tylko na tchórzostwo cię stać? Trzeci trener z Corella Town! Liczyłem, że będziesz choć w połowie, tak dobry jak twoi poprzednicy!
Walka przybrała dziwaczny obrót. Oglądając ją z boku można było odnieść wrażenie, że Koli i Roxer bawią się w berka. Ogromny, kamienny stwór biegał po polu za swoim (kilkanaście razy mniejszym) przeciwnikiem próbując go trafić wielką pięścią. Co chwila chybiał niszcząc kolejne skały. Kurz i drobne kamienie latały w powietrzu. Roxer rzucił się na trawiastego pokemona. Ten po raz kolejny uskoczył. Kamienny gigant uderzył w ziemię. Powstał dość szybko jak na swoją wagę i niezgrabne cielsko. Podobnie jak jego trener czuł narastającą złość.
- Roxer, rzut głazem! – wydarł się lider.
- Koniec walki! - ogłosił sędzia. - Zwycięzcą pojedynku zostaje Koli.
Roxer spojrzał na równie zdziwionego jak on sam lidera.
- Jak to?
Szał Nasha minął z ogłoszeniem końca walki przez sędziego. Koli siedział na jednym z ostatnich nierozbitych głazów i lizał szare od kurzu łapki. Po chwili Nash zrozumiał. Roxer stał za polem walki. W szale nie zauważył kiedy jego pokemon opuścił arenę.
- Jasny gwint... - przeklął. - Młody. Dobre.
- To... ja wygrałem? - nie mógł uwierzyć Kyle.
Lider skinął głową.
Na twarzy Danielsa pojawił się lekki uśmiech. Poczuł jak ogromny ciężar spada z jego pleców. Mógł odetchnąć. Odniósł pierwsze zwycięstwo. Na ten moment nie liczył się sposób w jaki pokonał Nasha, ani ile musiał włożyć w walkę. Ważniejsze było dla niego to, że potrafił porozumieć się ze swoim pokemonem.
- Wygraliśmy... - szepnął. - Koli, udało nam się! - zawołał odważniej.
- Koo! Koli! - odpowiedział zadowolony pokemon.
Do uradowanych trenera i pokemona podszedł Nash. Wyjął z kieszeni mały przedmiot i wręczył go zwycięzcy pojedynku.
- Odznaka Gór - powiedział. - To dowód, że posiadasz siłę i jesteś na dobrej drodze po tytuł mistrza.
Kyle przyjął odznakę. Nagroda za wygraną walkę wyglądała bardzo skromnie. Przypominała odznakę jaką można było otrzymać w mieście Pewter w Kanto.
***
Kyle Daniels stał w budce telefonicznej i dzwonił do domu. Po kilku sygnałach telefon odebrał ojciec.
- Tato?
- Kyle?
- Nie uwierzysz! Pokonałem Nasha. Mam pierwszą odznakę! - powiedział rozparty dumą.
- Żałuję, że nie oglądałem twojej walki. Na pewno nie dałeś mu najmniejszych szans - Henry wyobraził sobie pojedynek syna z liderem Ortario. Nie przypuszczał, że syn wygrał tylko dzięki odrobinie szczęścia.
- Tak... - mruknął. - Muszę już kończyć - dodał. - Do zobaczenia w Boheme City - powiedział i odłożył słuchawkę.
Nie chciał chwalić się i opowiadać w jaki sposób zwyciężył. Nie liczył się styl, a końcowy efekt. Przynajmniej w to, chciał wierzyć.
Z ulicy Historycznej wyłonili się Matt i Jimmy. Kyle ruszył w ich stronę.
- Wygrałem odznakę - pochwalił się na wstępie. - A jak było w muzeum?
- Dostaliśmy okropnego przewodnika - westchnął młodszy brat.
- Pączkomon z funkcją automatycznej sekretarki - pokiwał głową Matt. - Ale fajnie było. Muszę skoczyć po jednego browarka i ruszam do Novan City. Trzymajcie się - powiedział na pożegnanie.
Przed Danielsami ciągnęła się długa droga prowadząca przez Góry Mgliste.

niedziela, 17 lutego 2013

Geografia regionu Jhnelle

Region Jhnelle jest to nazwa fikcyjnej krainy, w której rozgrywa się akcja pierwszego opowiadania Pokemon Fan Fick Story. Tworząc Jhnelle w dużej mierze inspirowałem się regionem Kanto.




















Od zachodu Jhnelle graniczy z regionem Liyah, z którym przedziela go pasmo wysokich gór. Największym miastem Jhnelle jest Townview, zaś najmniejszym Velasco Town. Oficjalny spis pokemonów występujących w regionie zawiera 131 pozycji, zaś dostępnymi starterami są Koli, Bunny i Sequel.

Miasta i miasteczka Jhnelle:

Nazwy Opis
Corella Town Niewielkie miasteczko znajdujące się na zachodzie Jhnelle zasłynęło przede wszystkim z posiadania Akademii Pokemon kształcącej trenerów z całego regionu. W roku 1991 w wyniku działania nieznanego pokemona zostało zniszczone laboratorium pokemon. W 2006 roku zostało otwarte na nowo przez profesora Hardinga. Z Corella Town pochodzą Kyle Daniels i Josh Allen.
Novan City
Ortario City Powstało wraz z przybyciem robotników szukających cennych minerałów w Górach Mglistych. Robotnicza osada bardzo szybko zmieniła się w miasto. Wraz z zakazem dalszego wydobywania minerałów z gór przemysł upadł. Charakterystyczne dla Ortario są odrapane kamienice, stare budynki i zaniedbane ulice. Miasto posiada kamiennego lidera.
Darea Town
Lakeside Town
Esari City
Townview


Valesco Town
Townview
Irina City
Boheme City
Black Moon Island
Dayvillage

Inne lokalizacje:
Lokalizacja Opis
Megality Budowle megalityczne występowały na terenie całego Jhnelle.Między innymi w Górach Mglistych i na bagnach. Ostatnia z budowli legła w gruzach w latach 90. XX wieku. Ich przeznaczenie nie jest do końca wyjaśnione. Niektórzy badacze uważają, że mogły one być miejscami kultu bożka głupoty - Pierota.

Jaskinia
Las Ortrio Jeden z największych lasów w całym Jhnelle, a także droga łącząca ze sobą miasta Novan i Ortario.
Góry Mgliste
Jezioro
Skalny Potok
Bagna
Pomost



Strefa Safari
Mroźny Świat
Ocean

środa, 13 lutego 2013

Pokemony z Jhnelle

Lista pokemonów, które zadebiutowały w rozdziałach 1-4:
#001   Koli  
#003   Miami             
#004   Bunny         
#007   Sequel
#010   Wormly
#013   Honey
#015   Biri
#018   Digster
#020   Hawk
#063   Serian
#088   Salameon       
#115   Tesla

Jdex

Wszystkie informacje w spisie treści po prawej stronie.

sobota, 9 lutego 2013

Rozdział 4: Wkracza Zespół Witamina C!

Czerwiec był najlepszym okresem w lesie Ortario. Rośliny wypuszczały kwiaty, ściółka leśna pachniała mchem i zeszłorocznymi, uschniętymi roślinami, a wysokie drzewa dzielnie broniły lasu przed gorącymi promieniami słońca. W upalny dzień jak dziś, las stawał się przyjemną oazą dla pokemonów jak i podróżnych.
Alissa siedziała na ogromnym pniu. Gdy tylko go zauważyła, postanowiła na nim odpocząć przed dalszą drogą. Miała widok na ścisnę drzew o rozłożystych gałęziach i wystających z ziemi korzeniach. Stały na tyle blisko siebie, aby sprawiać wrażenie połączonych.
Dziewczyna uderzała w rytm melodii, która chodziła jej właśnie po głowie, zwisającą z pnia nogą. Znudzona wyjęła z leżącej obok torby pokeball i nacisnęła blokadę uniemożliwiającą pokemonowi samowolne wyjście.
- Si kłel! - zawołał kaczor wyłaniając się z kuli.
Dziewczyna raz jeszcze sięgnęła po torbę. Tym razem wyciągnęła z folii kanapkę. Rzuciła ją swojemu pokemonowi. Dla siebie wzięła zielone jabłuszko.
- Niedługo dotrzemy do Ortario City – powiedziała biorąc kęsa. - Tam musimy wyzwać mistrza, o którym kompletnie nic nie wiem a następnie przejdziemy przez jaskinie – zaczęła planować.
Nie wiedziała jeszcze jak ułoży się jej „kariera” trenerska. Liczyła, że podróż pokemon pozwoli jej zadecydować jaką drogę powinna obrać. Póki co zdecydowała się grzecznie zbierać odznaki, łapać pokemony i nie pozostawać gorszą od Kyle'a i Josha.
„Ludzie są bezczelni! Nie ma innego wytłumaczenia dla ich bezczelnych zachowań jak czysta, niepohamowana bezczelność” - chciałaby powiedzieć pszczoła mieszkająca w lesie.
Pomimo słodkiego wyglądu, Honey była najzrzędliwszym stworzeniem zamieszkującym Ortario. Drażnili ją ludzie spacerujący po lesie, trenerzy polujący na nią, inne pokemony podkradające jej pożywienie. Ostatnio z przerażeniem musiała stwierdzić, że nawet ona sama działa sobie na nerwy. W rzeczywistości Honey miała skłonność do przesadzania i wiedzieli to wszyscy inni mieszkańcy lasu. Spacerujący po lesie ludzie nie przeszkadzali nikomu poza nią, zaś trenerzy nie próbowali łapać Honey, po prostu atakując ludzi sama często wymuszała walkę z użyciem pokeballa, a pożywienie, które zobaczyła, traktowała jak swoje bez względu na to, czy ma ono już znalazcę, czy już leży w czyjejś norze.
Honey przyglądała się dziewczynie i jej pokemonowi. Ich obecność w lesie działała na pszczółkę jak płachta na byka. Wściekła, nie myśląc o niczym, rzuciła się przez zarośla wprost na trenerkę i jej podopiecznego. Alissa odwróciła się w porę słysząc bzyczenie. Odruchowo podniosła rękę, w której trzymała torbę. Ciężka torba, którą zwykle nosiła na ramieniu stała się bronią przeciwko Honey. Pokemon pszczółka poczuł się płasko. Tym razem pozwolił zostać intruzowi w lesie. Odleciała powoli, zataczając w powietrzu koła. Nie potrafiła wyznaczyć sobie sensownej trajektorii lotu.
Alissa wstała z miejsca i wyjęła Dextera:
- Co to było?
- Honey. Pszczółka pokemon. Daj się zwieść jej łagodnemu usposobieniu. Jej największą zaletą jest umiejętność zbierania słodkiego nektaru z kwiatów, którą traci wraz z ewolucją w Bee-bee.
- Wyjątek od reguły – Alissa skomentowała opis Dextera. - Ta Honey z pewnością nie miała łagodnego usposobienia.
- Si! - zaalarmował ją Sequel.
Dziewczyna obejrzała się za siebie. W ich kierunku zmierzali kłócący się Kyle i Jimmy. Alissa słyszała tylko, co głośniejsze fragmenty rozmowy. Starszy z braci szedł szybkim krokiem i tylko od czasu do czasu rzucał w brata gniewnym spojrzeniem. Podobnie zresztą postępował młodszy z nich. Musieli mieć podobne charaktery.
- Nie! - powtórzył Kyle.
- Ale jeden powód dla którego nie mogę. - Jimmy nie dawał za wygraną.
- A może być pięć? Uciekłeś z domu, obiecałem cię pilnować, w Boheme City zostajesz z ojcem, jesteś za mały, a poza tym nie lubię cię – wyliczył.
- Powiem mamie!
- Mów. Diana też jest wkurzona po tym numerze.
- Nie trzeba było mnie brać ze sobą.
- Nie brałem! Ciesz się, że przebłagałem ojca, abyś mógł zostać.
- Cześć chłopaki! - przerwała im Alissa.
Kyle podniósł wzrok i na siłę przybrał miły wyraz twarzy.
- Cześć.
***
Witamina C to nie tylko tabletka, którą nabywasz w aptece, gdy jesteś przeziębiony. To również nazwa prężnie rozwijającej się organizacji przestępczej.
Para przedstawicieli Zespołu Witamina C rozbiła swój obóz po drugiej stronie lasu Ortario. Drużynę stanowili chłopak i dziewczyna w wieku dwudziestu lat. Nosili czarne uniformy. Czarne koszulki zdobiły cienkie, żółte pasy, a co dwa pojawiał się jeden biały. Spodnie, a w przypadku dziewczyny spódniczka, były gładkie.
- Brendo... - zwrócił się do dziewczyny jej partner. - W lesie poza nami jest jeszcze troje ludzi. Jak oszacowałem po moim wywiadzie, dwoje z nich to trenerzy, a trzeci, nazywany przez większego „skaraniem boskim”, to zwykły dzieciak podróżujący z nimi na przyczepkę.
- Proste jak odebranie dziecku lizaka – oszacowała kobieta, zanosząc się złowieszczym śmiechem.
***
Kyle, Jim i Alissa siedzieli wokoło pnia, który pełnił rolę stołu. Koli i Sequel odpoczywali kilka kroków dalej na trawie.
- Chwileczkę! Mam jeszcze miód – przypomniał sobie Kyle wyciągając z plecaka niewielki słoiczek.
- To o co wam poszło? - spytała dziewczyna.
- Skąd wiesz, że się kłóciliśmy? - zdziwił się Jimmy.
- Słyszała was połowa lasu.
- Mój brat oznajmił, że skoro „musi” ze mną podróżować to także chce trenować pokemony – wyjaśnił w skrócie Kyle.
- Fajny pomysł – poparła Alissa. - Za kilka lat jak będziesz dojrzalszy...
- Ale ja chcę teraz! - wybuchł krzykiem. - Teraz! Teraz! Teraz! - po jego policzkach zaczęły spływać łzy.
- Mówiłaś coś o dojrzałości? - spytał Kyle.
Jimmy uspokoił się w przeciągu kilku sekund.
- Mógłbyś mi oddawać co drugiego pokemona jakiego złapiesz – wpadł na pomysł siedmiolatek.
- Chyba bozia cię opuściła – rozjuszył się Daniels.
- Bzzz... - rozbrzmiało nad drzewami.
- Może to znowu ta niezrównoważona Honey – zdenerwowała się Alissa.
Na horyzoncie pojawił się rój Bee-bee. Były kilka razy większe niż Honey. Pszczoły o dużych oczach i żądłach nie wyglądały na agresywne. Ich czułka i skrzydła wydawały charakterystyczne, ciężkie bzyczenie, które również odróżniało je od Honey.
Bee-bee sfrunęła tuż obok zdziwionych ludzi. Nie przejmowała się nimi specjalnie, a właściwie potraktowała ich jak powietrze. Podniosła w pyszczku słoik miodu i odfrunęła jak gdyby nigdy nic.
- Kurde! To kosztowało! - krzyknął Kyle.
Kilka metrów nad ziemią pszczoła upuściła do połowy pusty słoik.
- I to niby ludzie śmiecą w lasach – pokręcił głową.
Jimmy sięgnął po Dextera.
- Bee-bee. Podłe pszczoły wyzyskiwacze! Po ewolucji tracą możliwość zbierania miodu, ale ja uważam, że to zwykłe lenistwo. Dlatego też wykorzystują do tego swoje niższe formy, Honey, podkradając im miód.
- Ciągną do słodkiego – skomentował Jimmy.
Zaczęty miód nie musiał długo czekać. Obok słoika zaczęła kręcić się ciemnoniebieska gąsienica. Ostrożnie wymacała słodki napój czułkami, aby zaraz włożyć do pojemnika cały łeb. Niestety wejście okazało się znacznie prostsze, niż wyjście. Po chwili robaczek w komiczny sposób próbował wydostać swoją zbyt dużą głowę. Stanął na tylnych odnóżach i zaczął potrząsać całym ciałem jakby licząc, że wtedy słoik spadnie.
Jimmy ponownie użył wielkiego mistrza D.
- Wormly... - zaskoczony widokiem robaka ze słoikiem na głowie Dexter przez moment milczał. - Wydaje mi się, że lubi tańczyć w dziwnych przebraniach, albo jest na tyle głupi, żeby wciskać głowę tam, gdzie się nie mieści. Jego łapki wyposażone są w specjalne przyssawki, które umożliwiają mu wspinanie się po drzewach.
- Mniejsza o to! Muszę go złapać! - zarządził Jimmy. W ręku trzymał pokeball przygotowany na złapanie Wormly'ego.
- Chętnie pomogę – zaproponowała Alissa, a następnie wydała komendę: - Sequel! Wodna broń.
Delikatny strumień wody uderzył w Wormly. Słoik poszybował wysoko w niebo, zaś robak pokulał się po piaszczystej drodze.
Zniecierpliwiony Jimmy pchnął pokeball po ziemi. Kula toczyła się za robaczkiem, aż w końcu dosięgnęła go. Wormly znalazł się w jej wnętrzu. Po chwili niepewności pokeball przestał wibrować.
- Mam pierwszego pokemona! - wydarł się. - Dzięki Alissa, jesteś fajniejsza, niż mój rodzony brat – powiedział rzucając się dziewczynie na szyję.
Radość chłopca przerwało czyjeś wołanie:
- Możemy poprosić o spokój? - spytała kobieta.
Obok niej stał wysoki mężczyzna.
- O co chodzi? - spytał zdziwiony Kyle.
Przez identyczny ubiór pary wziął ich za straż leśną. Zaraz każą im sprzątać bałagan, który narobiły Bee-bee i Wormly.
Dziewczyna nasunęła na czoło swoją ciemną czapkę, po czym wyrecytowała:
- Piękni i młodzi.
- Do akcji gotowi – włączył się chłopak.
- Złodziejskiemu kodeksowi honorowi.
- Nic nam nie zaszkodzi.
- Nie wiesz kto przybył.
- Nie wiesz z kim masz do czynienia.
- Za pomocą palca skinienia.
- Obrócimy ziemię w pył.
- Zespół Witamina C!
- Co? - na twarzy Alissy pojawił się mieszany uśmiech.
- Jak śmiesz psuć nasze motto? - oburzył się mężczyzna.
- Co? - powtórzył Kyle.
Przez moment Danielsowi wydawało się, że znajdują się w ukrytej kamerze. Dziwaczna para wydawała się nazbyt absurdalna, aby istnieć naprawdę.
- Gówno! Jesteśmy Zespół Witamina C! C jak champion! - wydarła się kobieta.
- Albo C jak ciołki – zaśmiał się Jimmy.
Nerwowa kobieta puściła uwagę mimo uszu.
- Jestem Brenda, a to Brendan – dodała ze spokojem. - Jesteśmy szajką przestępczą mającą za zadanie ukraść wasze pokemony.
Kyle rozejrzał się wokoło. Poza Brendanem i Brendą nie widział innych członków złego zespołu. Wreszcie spytał:
- A ile osób liczy wasza organizacja?
- Dwie!
- Tylko? - rozczarował się Jimmy.
Regiony Kanto i Sinnoh mogły poszczycić się zespołami liczącymi kilkuset członków. A Hoenn? Tam działały, aż dwa zespoły. Jak widać Jhnelle doczekało się jak na razie dwuosobowej organizacji przestępczej.
- Co znaczy: „tylko”? Dwa to idealna liczba zła – burzyła się w dalszym ciągu Brenda.
- A ja myślałem, że idealna liczba zła to sześć, sześć, sześć.
- Zetrę wam te uśmieszki z twarzy! - rozdrażnił się Brendan. - Salameon! - wezwał swojego pokemona.
Przed dzieciakami pojawiła się półtorametrowa, zielona jaszczurka. Jej długi ogon przypominał węża wijącego się po ziemi. Plecy zdobił czerwony wzór, który w pierwszej kolejności przykuwał spojrzenia.
- Koli! - trener zawołał kota.
Koli wyskoczył na przód. Obok niego stanął Sequel. Oba pokemony bacznie przyglądały się Salameonowi w oczekiwaniu na komendy trenerów.
- I ja pomogę! - zawołał podekscytowany Jimmy. - Wormly! Wybieram cię!
Obok Koliego i Sequela pojawił się robaczek pokemon.
- Wło-ło! - zawołał Wormly.
Był szczęśliwy, że może wesprzeć w jakiś sposób swojego trenera. Równie mocno cieszył się z możliwości poznania Koliego i Sequela. Był pewien, że się zaprzyjaźnią. Dzień nie mógł lepiej się zacząć: słoik z miodem, miły chłopczyk – trener, grzeczne pokemony i pierwsza misja zlecona przez miłego trenera – chłopczyka. Po chwili zobaczył także dyszącego Salameona. Dla pewności, że nie będzie przeszkadzać w walce większym pokemonom, Wormly postanowił szybko wycofać się do swojego pokeballa.
- Wormly... - jęknął Jimmy.
- Doskonale! Zostało jeszcze dwóch! - uradowała się Brenda. - Salameon! Zostaw po nich bruzdę wtartą w ziemię!
Jaszczur zaczął zamachiwać się długimi łapami zakończonymi ostrymi pazurami. Koli i Sequel unikali każdego ciosu, a przy tym nieświadomie wycofując się w stronę własnych trenerów. Wodna broń okazała się za słaba na znacznie większego przeciwnika.
- Koli! Użyj ataku... - zawahał się Kyle. - Dzikim pnączem!
- Koli, koli...
- Nie potrafisz? Jakie ataki ma Koli? - spytał się stojącej obok dziewczyny. Nie czekając na odpowiedź podjął jeszcze jedną próbę: - Ostry liść!
Z futerka Koliego zaczęły strzelać liście. Najpierw bezwładnie wzbiły się w powietrze jakby niesione wiatrem, aby po chwili popędzić w stronę wroga. Kilkanaście z nich uderzyło w Salamoena. Pokemon zaczął cofać się w stronę swoich trenerów. W końcu zachwiał się pod naporem liści i upadł na Brendana.
- Złaź ze mnie! - wrzeszczał Brendan.
- Wygraliśmy! Koli! Nasz pierwszy pojedynek! - uradowany trener podbiegł do Koliego.
Brenda przez chwilę milczała.
- Daliśmy wam wygrać, aby nie było wam przykro – oświadczyła obojętnie członkini Zespołu Witamina C.
- Co? - oburzył się Jimmy.
- To co słyszałeś! Dziś wam darujemy! Ale jutro... Wrócimy z nowym planem – ostrzegła.
- Ale starym mottem! - zapewnił ich Brandon chowając Salameona do pokeballa.
Honey myślała, że zaraz oszaleje. Najpierw ta dziewucha, a teraz jeszcze ci przestępcy! Nie czekając, podjęła wyzwanie. W jej oczach pojawiły się kurwiki. Na żółtej buzi pojawiły się nabrzmiałe żyły. Honey zaczęła szarżować w stronę Zespołu Witamina C. Zatrzymała się nad głowami Brendy i Brendana. Z pomarańczowych plamek na ciele polał się miód. Odrobina lepkiej substancji spadła na głowy przestępców. Brendan starł z policzka odrobinę mazi i powąchał ją po czym wziął do ust.
- Miód – oznajmił.
Na horyzoncie pojawiły się Bee-bee. Z oddali wyglądy jak czarna, bzycząca chmura.
- Miód musiał jej tutaj zwabić – stwierdziła Alissa.
Pszczoły rzuciły się wprost na Brendana i Brendę. Witamina C wraz Honey zaczęli w popłochu uciekać przed Bee-bee. Jim, Alissa i Kyle odprowadzili wzrokiem rój goniący za miodem.
Około kilometra dalej las Ortario znajdował swój koniec. Drzewa nagle znikały ustępując Ortario City.

czwartek, 7 lutego 2013

Rozdział 3: Novan City (I)

„Nie ma problemu. Musi się udać”. Z takimi założeniami wychodził każdego dnia do pracy. Jeszcze moment majstrował przy kłódce. Oporny zamek ustąpił. Spokojnie odsunął kraty broniące dostępu do drzwi. Z samymi drzwiami poszło mu znacznie łatwiej. Mężczyzna uchylił drzwi i wślizgnął się do środka. Po przejściu kilku bezszelestnych kroków stąpał pewniej. Na środku sali znajdowała się szklana szuflada. Przeszedł obojętnie obok kilku złotych zegarków i naszyjników.
- Chała. Chała. Chała do kwadratu - wyliczał. - Ujdzie w tłoku - stwierdził, zatrzymując się przed ogromnym naszyjnikiem z czarnym wisiorkiem w kształcie gwiazdy.
Z całej siły uderzył pięścią w szybę. Delikatne szkło rozprysło się na drobne kawałki. Gdyby nie rękawiczki, pociąłby sobie ręce. Spokojnie schował błyskotkę do kieszeni i wyszedł.

***
Podróż z Corella Town do Novan City nie należała do najprzyjemniejszych. W miarę upływu drogi Kyle robił coraz dłuższe i częstsze postoje. Powietrze stało się suche, a otoczenie jakby zamarło w nieznośnej temperaturze.
- Nic dziwnego, że na zdobycie odznak dają dziesięć miesięcy – wysapał Kyle. - W takim tempie dojdę do Novan City w przyszłym miesiącu.
Aby nie marudzić w samotności wypuścił z pokeballa Koliego. Pogoda nie przerażała stworka. Wręcz przeciwnie: upał dobrze wypływał na jego samopoczucie.
- Głupio będzie jak cofnę się do domu po butelkę wody? - spytał stworka.
- Koli? - zdziwił się.
Umysł Danielsa zaprzątała butelka coli, o której wspomniał jego podopieczny. Wstyd przyznać, ale w szaleństwie całych przygotowań zapomniał zabrać ze sobą wodę.
- Teraz padniemy... - mruczał zniechęcony. - Za jakiś czas pokemony sępy zlecą się nad nasze martwe ciała – stękał.
Kot nie widział powodu do narzekania. Wskoczył na kamień i rozejrzał się po okolicy. W oddali rysowały się pierwsze budynki Novan City. Do przebycia została im tylko polna droga i skrawek niewysokich traw. Jednak o wiele ciekawsze od trawy były żyjące w niej pokemony. Uwagę kota pochłonęło stadko Biri. Drobne ptaszki o ciemnych skrzydłach z czarnymi paskami ucztowały na środku wydeptanej w trawie ścieżki.
Przyglądający się im od dłuższej chwili Hawk rozłożył skrzydła i wzbił się w powietrze. Chwilę krążył nad łakomymi ptakami, aż w końcu sfrunął obok, wywołując nagłe zdenerwowanie u Birich. Niespodziewanie jeden z dziobiących okruszki ptaków padł trupem.
Biri było ciężko wytrenować przez ich skłonność do nagłych ataków serca. Złapanie go i uniknięcie jego śmierci było dopiero połową sukcesu. Potem należało ewoluować nerwowego pokemona do bardziej odpornej formy, która z pewnością nie umrze na zawał po ujrzeniu przeciwnika.
Koli wzdrygnął się. Nie wyobrażał sobie walki z przeciwnikiem, który może umrzeć na sam jego widok. Po chwili jego trener dojrzał stadko.
- Biri i Hawk – wymienił poprawnie nazwy stworków.
Przez moment myślał o latającym pokemonie w drużynie. W końcu niechętnie poprosił o informacje wielkiego mistrza D.
- Biri. Jedyny ptak w całym poke-świecie, który może dostać zawału po rzucie pokeballem. Nie jest to jednak jego wada, a zaleta świadcząca o dużej wrażliwości. Polecam Hawka. Nie ma osobowości tak jak ty, a ponadto jest trudniejszym przeciwnikiem. Założę się, że Josh wybrałby Hawka – dodał złośliwie.
- Zamknij się z tym Joshem!
- Czyżbym musnął drażliwy temat?
- Nie!
- A właśnie, że tak!
- Przestań!
- Nie przestanę. Jesteś głupi!
- A ty... - już chciał odpowiedzieć, gdy uświadomił sobie, że kłóci się z urządzeniem na baterie.
Bez słowa zamknął pokedex i schował go do plecaka.
Skupił się na dziobiących okruszki ptakach. Obok stadka wylądował jeszcze jeden Hawk. Następny Biri nie wytrzymując emocji padł trupem. Pozostałe opanowały emocje i wróciły do dziobania.
- Bez jaj... Jeżeli złapię Biri to on mi padnie przy pierwszej lepszej okazji – zaczął zastanawiać się nad ewentualną walką.
Potrzebował pokemona, który będzie mu pomocny. Dexter miał rację. Hawk był mocniejszy.
Bez zastanowienia zawołał:
- Koli! Atakuj je!
Kot zeskoczył z kamienia i wylądował pomiędzy ptakami. Pozostałe przy życiu trzy Biri były zbyt zszokowane, aby wykonać jakąkolwiek akcję. Dlatego jeden z nich zrobił to, co uważał za słuszne w danym momencie i umarł na zawał. Pozostałe dwa w panice wzbił się w powietrze. Podobnie zrobił jeden z Hawków i uciekł. Drugi nie miał zamiaru pozostawić cennego pożywienia. Agresywny pokemon spróbował odstraszyć kota trzepocząc skrzydłami. Gdy to nie podziałało zaczął dziobać kota.
- Koli! Użyj... Cholera...
Kyle nie potrafił skojarzyć żadnego ataku, który mógłby posiadać jego pokemon.
Trawiasty stworek przejął inicjatywę i uderzył Hawka głową. Brązowy drapieżnik opadł na ziemię, ale szybko się z niej podniósł i otrząsnął. Wydawał się jeszcze bardziej wściekły, niż przed momentem.
Daniels nie czekał. Odruchowo rzucił pokeball w stronę Hawka. Kula otworzyła się uderzając w głowę pokemona. Ten zmienił się w strumień czerwonego światła i zniknął w jej wnętrzu. Pokeball pulsował jeszcze przez moment. Koli i jego trener czekali w napięciu na efekt. Zamilkł. Chłopak bez słowa podniósł z ziemi kulę. Złapał pierwszego pokemona.
- Hawk! - zawołał. - Udało nam się!
Jego krzyk zdenerwował przelatujące nad nimi stado Biri. Kilka z nich spadło z powodu zatrzymania akcji serca. Kyle i Koli szybko opuścili polanę w nadziei, że przez nich nie umrze więcej Birich.

***
Po zachmurzonym niebie snuły się jedynie Seriany. Niby w locie, co jakiś czasu uderzały w burzowe chmury, aby tylko móc dotknąć błyskawic. Potem ich ciała wiele dni wydzielały z siebie światło w ten sposób udając pioruny uderzające w ziemię.
Nabrzmiałe chmury zwiastowały ogromną ulewę. Po oknach zaczęły spływać krople deszczu. Rozpoczęła się burza. Wiatr szarpał korony drzew i wielki szyld zawieszony nad salą lidera w Novan City.
Kyle wbiegł do Centrum Pokemon w ostatniej chwili. Za oknem lunął deszcz.
- Co za fuks – odetchnął z ulgą.
Nie tracąc czasu rozejrzał się po sali. Lecznica pokemon w Corella Town nie umywała się do tej w Novan City. Przypominało salę gimnastyczną, ale nadal pozostawała przytulnym miejscem z obrazkami na ścianach i różnymi dekoracjami w oknach.
Przy ladzie z komputerem siedział dziwaczny stworek przypominający czerwonożółte pudełko w kształcie pięciokąta. Kyle przypomniał sobie naukę o gatunkach i nazwę zwierzątka – Tesla. Tesla pełniła podobną rolę do Chansey z tym wyjątkiem, że jak ująłby delikatnie to wielki mistrz D.: „Tesla jest mało przydatna”.
- Tesla! - ucieszyła się na widok trenera.
- Jest tu ktoś poza tobą? - spytał Daniels.
Z zaplecza wyłoniła się szesnastoletnia dziewczyna o kawowym kolorze skóry i czarnych włosach sięgających jej do ramion.
- Ty nie jesteś Joy – zdziwił się na jej widok.
- O co ci chodzi? - warknęła. - A może jestem? Masz z tym problem? Tylko dlatego, że nie jestem lafiryndą o różowych włosach i fałdach w talii to nie mogę być pielęgniarką? - zaczęła robić się agresywna jak Hawk, którego złapał dzisiejszego popołudnia.
- Przepraszam. Ja, nie...
- Co się dzieje? - z zaplecza wyłoniła się oryginalna Joy.
- Nie wiem – ucichła dziewczyna. - Bardzo agresywny typ...
- Co? - oburzył się.
- Widzi siostra Joy? Widzi jak się rzuca?
Kyle momentalnie ucichł.
- Zrobiłaś to, o co cię prosiłam? - spytała Joy.
- Znaczy...
- Miałaś odebrać moje rzeczy z pralni.
- Teraz?
- Nie, jak przestanie padać. Pewnie, że teraz! - krzyknęła Joy.
Dziewczyna stanęła na baczność, po czym odmaszerowała.
- Przepraszam za nią – przewróciła oczyma Joy. - Kia jest praktykantką. Uparła się, że skoro nie jest tak ładna jak my Joy, to chociaż zdobędzie nasz fach.
Daniels skinął głową udając, że rozumie, o co chodzi.

***
Minęła siódma. Kyle wykręcił numer do domu. Po trzech sygnałach słuchawkę podniósł ojciec.
- Daniels, słucham.
- Cześć, tato. Dotarłem do Novan City. A, i złapałem Hawka – pochwalił się pierwszym sukcesem. - Chciałem też złapać Biri, ale...
- Nie wolno ich denerwować – dokończył zdanie Henry przypominając sobie własne doświadczenia. - Podoba ci się bycie trenerem?
Kyle nadal nie był pewny. Minęło dopiero kilka godzin.
- Tak... - odparł dla świętego spokoju i radości ojca.
Po swojej odpowiedzi słyszał szepczących Henry'ego i Dianę.
- Kyle, to ja Diana – odezwała się jego macocha.
Chłopak westchnął i odpowiedział chłodno:
- Cześć.
- Pamiętasz jak Jimmy mówił, że też chce wyruszyć w podróż?
- Tak.
- Zniknął. Obawiam się, że uciekł z domu.
„A co mnie to obchodzi?” - zaczął się zastanawiać.
- Nie ma go ze mną. Zresztą, dokąd mógł uciec? Mały głupek boi się sam przejść przez ulicę, a co dopiero przejść z miasta do miasta – powiedział zupełnie zapominając, że rozmawia z matką chłopca. - Jeżeli znajdzie się gdzieś to zadzwonię, chociaż wątpię... - dodał.
Szklane drzwi centrum otworzyły się. Do sali wdarł się deszcz i wiatr. Przemoczony Josh zamknął za sobą drzwi i przeszedł kilka metrów w stronę recepcji, za którą stała pielęgniarka. Sapał głośno. Ostatnie sto metrów biegł, ale nawet to nie uchroniło go przed deszczem.
Wyjął dwa pokeballe i podał je siostrze Joy.
- A dzień dobry? - spytała napastliwa pielęgniarka.
- Będzie dobry jak zrobisz to, co do ciebie należy.
Joy zamilkła. Odebrała pokeballe od chłopaka i zniknęła na zapleczu.
- Cześć.
Josh rozejrzał się po sali. Na krześle pod oknem siedział Kyle Daniels.
- A, to ty... - mruknął do siebie. - Myślałem, że nie wybierasz się w podróż – z ciekawości rozpoczął rozmowę.
- Zmieniłem zdanie. Mam zamiar raz jeszcze wyzwać cię na pojedynek.
- Jeszcze raz? - na twarzy Josha pojawił się szyderczy uśmieszek. - Nie wyzwałeś mnie nawet pierwszy raz.
- W takim razie wyzywam cię teraz! - zerwał się z miejsca Daniels.
Drzwi centrum otworzyły się kolejny raz wpuszczając chłód.
- Masakra! – wydarła się przemoczona Kia. - Jeżeli nie przestanie padać to wpadnę w jakąś „pogodopresję”.
- W co?
- Depresję z powodu złej pogody – wyjaśniła Kia.
- Jesteśmy już w centrum – oznajmiła, zrzucając z siebie błękitne palto.
Spod jej objęć wyłonił się chłopiec.
- Jimmy!
- Kyle? Co ty tutaj robisz? - spytał sześciolatek udając zaskoczonego.
- Nie! Pytanie: „co ty tutaj robisz”? - poprawił go starszy brat.
- Kręcił się po ulicy – wyjaśniła Kia.
- Szedłeś za mną – zarzucił mu Kyle.
- Właściwie to za Joshem. On jest fajniejszy od ciebie – przyznał się.
Starszy brat pokiwał głową:
- Zobaczysz jak ci rodzice fajnie zrobią po powrocie do domu – pogroził.
Marudzący pod nosem Jimmy znalazł sobie miejsce przy oknie, gdzie wcześniej siedział jego brat. Odwrócił się tyłem do sali i spoglądał na padający deszcz. W rytm uderzających o szybę kropli, kopał w nogę krzesła.
Lało jak z cebra i nic nie zanosiło na poprawę pogody. Nie było sensu opuszczać centrum przed jutrzejszym dniem.
Josh stał oparty o ladę recepcji próbując skupić się na jednej czynności. Bez większego zainteresowania przeglądał porozrzucane po stole ulotki o lidze i treningach. Co chwila odwracał głowę w kierunku ściennego zegarka, bądź szklanych drzwi. Ulewa zdawała się nie mieć końca. Kyle z większym spokojem, a może praktyką w „nic nie robieniu” rozłożył się na ławce i wpatrując się w sufit. Młodszemu z Danielsów zdążyła minąć złość i teraz bawił się z Kolim i Teslą.
- Nie zdziwię się jak znowu będzie włamanie – zaczęła niewinnie Kia.
- O czym mówisz? - spytał od niechcenia Kyle.
- Od kilku tygodni w mieście grasuje złodziej. Okradł już bank, jubilera, a teraz przerzucił się na bogate domy. Zupełnie jakby czegoś szukał...
- To znaczy? - zainteresował się Josh.
- Podobno nic nie zginęło. Zachowuje się jakby szukał czegoś konkretnego, albo włamywał się dla rozrywki.
- Ładna mi rozrywka – zachichotał Kyle. - Jak nic może dostać za nią dziesięć lat.
- Śmiej się. Ten przestępca włamał się do domu siostry Joy – przerwała mu dziewczyna, po chwili mówiła dalej, ale ze złością w głosie. - Zrobiła z tego włamania taki dramat, że dowiedziało się o tym pół Novan City. Gdy wreszcie okazało się, że nic nie zginęło, rozniosłam, znaczy ktoś rozniósł – poprawiła się: - „że wielka dama Joy nie ma nic wartościowego w swoim wspaniałym apartamentowcu”. Przez dwa tygodnie chodziła czerwona ze wstydu – zaśmiała się.
- A więc to byłaś ty – usłyszała za swoimi plecami głos siostry Joy.
Dziewczyna wzdrygnęła się. Nie miała odwagi odwrócić się.
- Siostra wie, że jest moją idolką? - wymamrotała, nie odwracając się.
- To niech Kia umyje toalety, bo od tygodnia nikt nie mył – zarządziła gderliwa pielęgniarka.
Kia ruszyła, nie oglądając się za siebie. Po chwili zniknęła za drzwiami składziku ze środkami czyszczącymi.
- Prędzej skisnę, niż to dziewuszysko zostanie siostrą w Centrum Pokemon – mruknęła Joy.
- Czy to coś złego, żeby została pielęgniarką? - spytał Jimmy nie odrywając uwagi od Koliego i Tesli. - Moja mama też jest pielęgniarką, ale prawdziwą dla ludzi, a nie taką jak pani.
Czoło Joy zmarszczyło się pod wpływem złości. Opanowała emocje i odparła z dumą:
- Siostrami Joy zostają tylko najlepsze z Joy, a nie jakaś tam Kia... Pewnie nawet nie pamiętacie, ale raz się zdarzyło, że pielęgniarką w centrum została dziewczyna spoza naszej rodziny. Kiedy to było – zaczęła szukać w pamięci. - Macie szesnaście lat... Szesnaście minus dziesięć – zaczęła rachować w pamięci. - Mogliście mieć wtedy dwa albo trzy latka – obliczyła z precyzją popsutego kalkulatora. - A zarejestrowaliście się już na zawody ligowe? - zmieniła niespodziewanie temat.
- Nie.
- Nie? Jedna dziewczyna z Corella Town już się zapisała – oznajmiła, prosząc o pokedexy.
Pielęgniarka zniknęła za swoim komputerem. Przez moment była pochłonięta wpisywaniem danych, po czym przemówiła:
- Gotowe. Jesteście oficjalnymi zawodnikami Ligi Jhnelle.

***
Kyle drugi raz zadzwonił do domu:
- Tato, to ja Kyle. Jim jeszcze się nie znalazł?
- Nie – usłyszał suchy głos.
- Nie martw się. Jest ze mną.
- Co? Jak to? - głos ojca ożywił się.
- Lazł za mną – wyjaśnił w skrócie.
- Cześć, tato! - usłyszał głos młodszego syna.
- W domu dostaniesz taką karę... – zapowiedział Henry.
Kyle przypominał sobie ojcowski pas. Jimmy nie znał tego rodzaju kar. Diana była zwolenniczką „bezstresowego wychowania”, co znajdowało swoje skutki w zachowaniu dziecka.
- Tak sobie myślałem... - zaczął Kyle. - Są wakacje. Może... Jimmy mógłby podróżować ze mną? Tylko do końca wakacji – podkreślił.
Daniels zamilkł.
- Jesteś tego pewien?
- Nie, ale nie mogę tracić czasu na odprowadzanie małego gnoma do domu. Josh jest w tym samym punkcie co ja, zaś Alissa już opuściła Novan City. Albo pójdzie ze mną, ale sam wraca do domu...
Ojciec znowu zamilkł.
- Zgoda... – powiedział opornie - ... ale jesteś za niego odpowiedzialny.
Kyle czuł, że będzie żałować tej decyzji. Jednak było za późno. Zaproponował, a ojciec się zgodził.

***

O świcie Kyle'a zbudziła Kia. Nieco zamroczony chłopak rozejrzał się wokoło. Pierwsza noc spędzona poza domem była dla niego ciężka. Wiele razy budził się przez zapach lekarstw, odgłosy ulewy i niewygodne łóżko.
- Mamy piękny dzień – oznajmiła Kia odsłaniając okno.
- Mój brat?
- Śpi jeszcze.
Cholera! - pomyślał. Miał nadzieję, że wczorajszy dzień i plączący się pod nogami Jim były tylko złym snem.
- Nienawidzę tego miejsca – oświadczył.
- A co ja mam powiedzieć? Po śniadaniu się ulatniacie, a ja zostanę sama z Joy – powiedziała Kia uchylając ciężkie okno.
Świeże powietrze rozbudziło Danielsa.
- Która godzina? - spytał, wychodząc z łóżka.
- Ósma. Twój kolega już ruszył – dodała.
- Jasna cholera... - przeklął.
- Mówią, że ostatni będą pierwszymi – powiedziała dla otuchy Kia zaczynając ścielić łóżko. - Osobiście uważam, że tak tylko gadają przegrani, ale może akurat ciebie to pocieszy.
- Dzięki – odparł nieszczerze.
Cały czas wydawało mu się, że jest najsłabszym trenerem z Corella Town.

***
Sektor A4 był osiągalny jedynie dla ludzi z rangą „Regulatora”. Dzięki identyfikatorowi Michael mógł pozwolić sobie na spacery do A4. Mimo młodego wieku był z siebie dumny. Starsi pracownicy kłaniali się i schodzili mu z drogi. On był regulatorem i należał mu się szacunek, który nie wymagał wzajemności. Ludzie, którzy nie szanują nikogo najbardziej domagają się szacunku. W innym wypadku Michael mógł być zakompleksionym chłopcem w ogromnych okularach, ale nie. On był regulatorem. Średnia wieku wśród regulatorów wynosiła osiemnaście lat. Była tak niska dzięki temu, że jego młody wiek drastycznie ją zaniżał. Najstarszy regulator miał dwadzieścia sześć lat, zaś najmłodszy, dwanaście.
Michael przeszedł przez drzwi z wyrysowaną czarną gwiazdą. Usiadł przy stole, na którego środku rozłożone były plany całego Jhnelle. Garstka ludzi w milczeniu śledziła jego ruchy. Usiadł.
- Zaczynajmy – dał sygnał.
Na znak jego podwładni zaczęli przeglądać dokumenty i mapy.
____________
Dex:  20, 15, 63, 115

wtorek, 5 lutego 2013

Rozdział 2: Bohaterowie małego świata

Zaskoczony Daniels nie miał pojęcia jak ma się zachować. Tuż obok Koliego stał żółty kaczor z ogonem przypominającym czerwone śmigło, albo wiatrak. Pomimo wcześniejszego ataku nie wydawał się tyle groźny, co gapowaty.
- Przepraszam! - zawołała z oddali dziewczyna.
Podbiegła i objęła żółtego stworka w mocnym uścisku.
- Myślałam, że twój Koli jest dziki – zaczęła się tłumaczyć.
- Dziki? W mieście? Puknij się w głowę, kretynko! - rozzłościł się Kyle pomagając wstać obolałemu pokemonowi.
- Jeszcze raz przepraszam – dodała zakłopotana.
- Si! - dodał kaczor.
- A to kto?
- Sequel – przedstawiła swojego podopiecznego dziewczyna.
Kyle wyciągnął pokedex i przeskanował kaczora:
- Sequel. Kontynuacja, część druga filmu, książki. Przykład sequela „Pamiętnik księżniczki 2” lub pokemon kaczka będący wodnym starterem w regionie Jhnelle – zakończył.
- Czy twój pokedex działa dobrze?
- Matka profesora zalała go kawą – wyjaśnił chowając urządzenie do kieszeni.
- Byłam ciekawa do kogo trafił Koli – powiedziała dziewczyna klepiąc stworka po głowie.
- Chodzisz do naszej szkoły, prawda? - spytał niepewnie Daniels.
Kyle znał ją z widzenia.
- Tak. Byłam w przeciwległej klasie. Jestem Alissa. Dziewczyny z twojej klasy miały z moją klasą zajęcia z pojedynków.
Chociaż nie należała do najlepszych uczennic w akademii, to była organizatorką poza szkolnych zawodów i klubów miłośników pokemon. Nie pochodziła z Corella Town. Była dziewczyną z dużego miasta o ile takim można nazwać Irina City. Mieszkała w akademiku przy szkole.
Ubierała się inaczej niż wszyscy. Spódniczki, kurtki, a czasem chustki obwiązujące biodra sprawiały, że. wyglądała jakby uciekła z filmu o latach 70-tych, ale nikomu to nie przeszkadzało. Była ładna. Długie, ciemnoczerwone włosy, które kolorem przypominały rubin zakręcały na końcach. Zielone oczy wyróżniały się na tle białej, okrągłej buzi. Wydawała się być typem „kumpeli”, z którą można pogadać o wszystkim.
- A ty jesteś...
- Kyle Daniels – przedstawił się wyrwany z zamyślenia.
- Jesteś synem Henry'ego!
Wiedziała, że mistrz stadionu Bohene City pochodzi z Corella Town oraz to, że jego syn jest w jej wieku, ale nie przypuszczała, że chodzi o Kyle'a. Zawsze wydawało jej się, że synem lidera jest Josh.
- Tak.
- Podziwiam twojego tatę – przyznała. - Mój ulubiony lider Jhnelle... – zamyśliła się. - Muszę już iść. Na razie – powiedziała, odchodząc.
Krok za nią ruszył Sequel.
***

Wysoki szatyn spoglądał na pole walki swoimi orzechowymi, pustymi oczyma. Kontrolował sytuację. Żaden z jego dotychczasowych przeciwników nie wydał mu się niebezpieczny. Nie lekceważył trenerów, z którymi walczył, ani nie był zarozumiały. Po prostu potrafił oszacować możliwości innych.
- Dobrze – pochwalił swojego pokemona Josh. - Wracaj – nakazał, wyjmując z kieszeni pokeball.
Czerwone światło wchłonęło królika do wnętrza kuli.
- Ja jeszcze nie skończyłem! - oburzył się jego przeciwnik. - Mam jeszcze... - zaczął nerwowo przetrząsać plecak w poszukiwaniu pokemona.
- Ale ja skończyłem – oznajmił odchodząc.
Trener, z którym walczył Josh był amatorem. Zwycięstwo nad nim nie stanowiło powodu do dumy. Josh nie uważał ich nawet za trenerów a za zwykłych hobbistów. Trenerem mógł być tylko ten kto ukończy Akademię Pokemon lub chociaż tresurę stworków opiera na długoletnim doświadczeniu. Jednak w małych miastach było na pęczki słabych „trenerów”. Każdy dzieciak mógł wybrać się do lasu i nałapać polnych pokemonów, których potem nie potrafi wytrenować.
Rozległy się oklaski.
- Nie próżnujesz, chłopcze – dodał widz walki.
Na trybunach siedział Henry Daniels.
Chłopak skinął głową na przywitanie.
- Josh, prawda? - spytał ojciec Kyle'a schodząc z trybun.
- Tak – odparł onieśmielony.
- Oglądałem walkę.
- To nie była walka – machnął ręką pewniejszy siebie Josh.
- Skromny jesteś, ale masz rację to nie była walka – poparł go. - Jeżeli chcesz.... – zaczął niepewnie Daniels. - Szukam partnerów do walki.
- I tak pana wyzwę na walkę o odznakę – uśmiechnął się Josh.
- Czyli startujesz w zawodach ligi?
- Muszę. To znaczy chcę – poprawił się natychmiast. - Wyruszam już pojutrze – dodał.
Josh mieszkał niedaleko posępnego budynku swojej dawnej szkoły. Nie lubił Corella Town. Dlatego tak bardzo chciał zostać trenerem i wyruszyć w podróż do innego miejsca. Istniało jeszcze kilka innych, ważniejszych i mniej egoistycznych powodów, dla których chciał wygrać zawody.
- Kurewskie dzieciaki! - wydzierał się sąsiad.
- Dobry wieczór – przywitał się z grzeczności Josh.
Starszy pan trzasnął drzwiami nie odpowiadając.
W okolicy pan Harmond zyskał sobie przydomek „pan Snubull”. Jego wyraz twarzy przypominał pyszczek pokemona z regionu Johto. Wieczna zrzęda co chwila padała obiektem żartów miejscowych dzieciaków. Charlie niejednokrotnie wykopywał puszki za ogrodzenie jego domu, Jimmy wraz z kolegami dzwonili do drzwi i uciekali. Ostatnio w modzie było podrzucanie mysich odchodów pod drzwi.
Josh wszedł do domu, w którym panował półmrok. Naprzeciw drzwi wejściowych znajdował się salon. Przed telewizorem siedziały jego matka z siostrą. Kobieta kurczowo ściskała dłoń wpatrzonej w ekran dziewczynki.
- Wróciłem – oznajmił ściągając kurtkę.
Matka spojrzała na syna i skinęła głową.
- Będę u siebie – dodał.
Poczta plotkarska Corella Town działała bardzo sprawnie. Wiadomość o nowo otwartym laboratorium profesora Hardinga rozeszła się w kilka dni. Wkrótce pod drzwiami pracowni Hardinga zaczęły pojawiać się ciekawskie dzieciaki z okolicy. Trudno było dziwić się zainteresowania jakie budził profesor i jego laboratorium. Miasteczko miało szansę na odbudowę swojej pozycji w świecie nauk o pokemon.
Pierwsze laboratorium Corella Town zamknięto w 1989 roku. Wtedy też po raz ostatni wręczono pokemony absolwentom Akademii Pokemon. Oficjalnym powodem zamknięcia był brak funduszy na utrzymanie tego miejsca. Potem pojawiały się plotki i domysły. Mówiono, że ówczesny profesor oszalał po śmierci swojego synka. Inna plotka głosiła, że miało to coś wspólnego z nieludzkimi eksperymentami na pokemonach. Tak czy inaczej stare laboratorium zamknięto i zmieniono na halę treningową.
- I zamknęli je. Koniec – zakończył swoją opowieść Kyle.
- I tak w to nie wierzę – skomentował historyjkę o dawnym laboratorium Charlie.
- Myślę, że to prawdopodobne – bronił swojej ulubionej wersji plotki.
- Pożar? Zgoda, ale żywe trupy? Szyte grubymi nićmi.
- Dlaczego? - droczył się z nim.
- Oglądałem wszystkie filmy o żywych trupach. Jak wiadomo z „Nocy martwych ludzi”* trupy żywią się wyłącznie mięsem ludzi, a nie pokemonów.
Daniels wzruszył ramionami i odparł:
- Przynajmniej fajnie się tego słucha.
Charlie i Kyle zmierzali na boisko szkolne. W wakacje nie było tutaj żywego ducha. Tego roku coś jednak się zmieniło. Na ławkach siedziało kilku pierwszaków. Wszyscy obserwowali boisko do pojedynków. Kilka dziewczyn siedziało na murku przy wejściu do szkoły. Rozmawiały szeptem, a co jakiś czas jedna z nich wybuchała śmiechem.
Tuż przed chłopcami stał Jimmy. Starszy z Danielsów szybkim ruchem capnął chłopca za rękaw i pociągnął do tyłu. Ten zdążył tylko pisnąć: „ała”.
- Co tu robisz? - spytał Jimmy'ego.
- Przyszedłem popatrzeć na walki – wyjaśnił wyszarpując się bratu.
- Jakie walki?
- Josh walczy z każdym trenerem, który o wyzwie.
- Rodzice wiedzą, że tutaj jesteś? - spytał surowo.
- Jestem tutaj z tatą!
Kyle rozejrzał się po boisku. Ich ojciec siedział na ławkach i spokojnie przyglądał się walką. Mimo poczucia znudzenia wytrwale oglądał kolejne chaotyczne pojedynki.
- Kyle! - zawołała jedna z dziewczyn stojących pod szkołą.
- Znasz ją? - spytał Charlie.
- Alissa – odpowiedział mu i pomachał dziewczynie na przywitanie.
Ta zeskoczyła z murku i podeszła do nich.
- Charlie, mały gnomie, poznajcie Alissę, Alissa, to są mój kumpel i brat – przedstawił ich sobie.
- Wasz kolega nieźle gnoi od rana wszystkich trenerów – musiała przyznać.
Jak dotąd Josh był niepokonany. Nie działo się to jednak z powodu jego umiejętności, ale z braku chociażby jednego przeciwnika na podobnym mu poziomie.
Brązowy gryzoń o małych niebieskich oczach chwiał się na łapkach jeszcze kilka sekund po czym bezwładnie upadł na ziemię.
- Digster niezdolny do walki! Bunny i Josh zwyciężają! - zawołał ktoś z trybun.
Ktoś inny dodał: „znowu”.
Josh również czuł znużenie. Dzieciaki z sąsiedztwa nie były dla niego żadnym wyzwaniem. Oznaczało to, że musi wyruszyć poza Corella Town. Nareszcie!
- Jest jeszcze jeden wyzywający! - zawołał Henry Daniels.
Gdy wszystkie spojrzenie padły na niego wstał z ławki i ruszył w stronę Josha.
Zapadła krępująca cisza.
Kyle, Alissa, Charlie i Jim przedarli się przez tłum, aby obejrzeć walkę z bliska.
- Wreszcie ktoś zniszczy tego dupka – ucieszył się Charlie.
- Zniszczy? - zdziwił się Jimmy. - Nasz tata rozniesie go.
- Mój syn chce cię wyzwać – oznajmił Daniels.
Pomiędzy ciszą rozniosła się fala szeptów.
- Co ja? - wydarł się Kyle. - Ja, wcale... - ściszył głos.
- Poradzisz sobie – dodał mu otuchy ojciec.
Liczył na niego.
Syn z trudem powiedział:
- Walka.
Josh skinął głową. Po kilkunastu walkach z „nikim” jego przeciwnikiem zostanie ktoś, kto może się z nim równać.
- Oszalałeś? - spytał Charlie.
- Dam radę – uspokoił przyjaciela Daniels.
- On ma racje. Josh trenuje od kilku dni, ty nie. Poza tym jego pokemon ma przewagę typu – wyjaśniła Alissa.
- Co mam zrobić? To wina mojego ojca!
- Nie chcesz go zawieść – pokręciła głową dziewczyna.
- Nie. Po prostu wstyd mi stchórzyć przy takiej widowni.
Alissa i Jimmy zajęli miejsca na ławkach, które na moment zmieniły się w prawdziwe trybuny.
- Zasady pojedynku są proste – zaczął naśladować prawdziwego sędziego Charlie. - Zwycięzcą pojedynku zostanie ten trener, którego pokemon zdoła zwyciężyć przeciwnika. Przegrywa się w razie nokautu, niezdolności pokemona do dalszej walki, rezygnacji trenera lub opuszczenia przez pokemona pola walki. Pole walki definiuje się jako przestrzeń pomiędzy dwójką trenerów. Pojedynek jeden na jednego. Zaczynajcie!
Kyle wyrzucił pokeball z Kolim w powietrze. Ten chwilę wirował w powietrzu zanim wystrzeliła z niego wiązka czerwonego światła.
Na polu pojawił się trawiasty kot. Nieco zdezorientowany rozejrzał się po polu walki. Otaczały go tłumy ludzi jak podczas prawdziwych rozgrywek. Naprzeciw niego stał Bunny.
Josh nie czekał na ruch przeciwnika. Od razu wydał polecenie:
- Bądź szybki. Unikaj jego ataków jak najdłużej możesz!
Jedynym rozwiązaniem jakie widział na ten moment Kyle było wypchnięcie przeciwnika poza pole walki.
- Koli atakuj go... jakoś – wydał niezgrabne polecenie.
- Jakoś? - wytrzeszczył oczy Jimmy.
- Kyle powinien skupić się na mocnych stronach Koliego, czyli na obronie – wyjaśniła Alissa.
- I wygrałby?
- Na ten moment? Nie. Josh trenuje swojego pokemona i zdążył wypracować z nim jakieś porozumienie.
Jimmy przytaknął. Co chwila spoglądał na ojca.
Koli nie nadążał za przeciwnikiem. Ognisty króliczek przemieszczał się po polu walki jakby bawił się z kotem w berka.
- Płomień! - wydał polecenie.
Bunny wziął głęboki wdech, aby za chwilę wypluć z pyszczka kulę ognia. Atak uderzył w Koliego, który zapiszczał z bólu.
- Koli! - Daniels zacisnął w bezradności pięści.
- Koli niezdolny do walki! - ogłosił zawiedziony Charlie. - Zwycięzcą pojedynku jest Bunny.
Daniels wzruszył ramionami.
- Dobra robota – pochwalił bez entuzjazmu kota, po czym zawrócił go do kuli.
- Jesteście jednymi z najlepszych trenerów w Corella Town – oznajmił Henry.
Kyle spojrzał na ojca.
- Ale to żadne osiągnięcie – mówił dalej. - Świat oferuje wam znacznie więcej, niż to miasteczko. Pozostając tu nigdy nie osiągniecie szczytów swoich możliwości.
Kyle milczał.
***

 Wieczorem telewizja nadała relację z otwarcia sezonu ligowego w Jhnelle. Były podziękowania, gratulacje i rozmowy z ubiegłorocznymi finalistami. Program zakończył się około północy. Od tego momentu trenerzy mieli dziesięć miesięcy na zdobycie odznak i przejście rund kwalifikacyjnych. Kyle oglądał wielkie otwarcie jednym okiem. Drugim zerkał na swój telefon. Dotarła do niego kolejna wiadomość.
Przeczytał:
„Świetnie walczyłeś z Joshem. Prawie go miałeś”.
Podziwiano go za coś, co wydało mu się porażką. W Corella Town rzeczywiście wszystko było małe.
Następnego dnia chłopak wstał i pościelił łóżko. Wyjął niewielką torbę i zapakował do niej kilka rzeczy, które (jak zakładał) mogły przydać się podczas podróży. Gotowy do drogi zeszedł do jadalni i oznajmił:
- Wyruszam.
Zapadła cisza, po której przemówił Henry:
- Dobra decyzja.
- Ja też chcę iść – mruknął Jimmy.
- Nie możesz – uciszyła Diana.
- Ja chcę! Ja chcę! - zaczął marudzić.
- Jesteś za mały – spróbowała wyjaśnić.
- Ale ja chcę!
W końcu rozpłakał się nad talerzem owsianki. Kobieta wzięła go za rękę i poszła z nim na górę tłumacząc mu, że jest za mały.
W jadalni zostali już tylko Henry i Kyle.
- Kyle – ojciec bez zbędnych wyjaśnień podszedł do syna i zawiesił mu na szyi jakiś przedmiot.
- To moja obrączka.
- Twoja i mamy – poprawił go.
Nosił ją jeszcze długo po zniknięciu Kathleen. Zdjął ją dopiero, gdy zaczął się spotykać z Dianą. Kyle myślał, że ojciec zgubił obrączkę, albo ta wala się gdzieś w szufladzie pomiędzy innymi drobiazgami.
- Nie mogę już jej nosić, ale nie mogę jej wyrzucić, ani pozwolić, aby poniewierała się po szafie. Lepiej będzie jak ty ją zatrzymasz. Niech to będzie taki talizman – wyjaśnił synowi.
Opuścił miasto nie oglądając się za siebie. Było bardzo wcześnie. Josh i Alissa pewnie jeszcze wyruszyli. Nie przeczuwał, że ktoś skrada się za nim...
________________________________
* nawiązanie do filmu Noc żywych trupów G. Romero.
Dex: 7, 18

niedziela, 3 lutego 2013

Rozdział 1: Witaj w Corella Town

Dorastanie w małych miasteczkach bywa bolesne. Człowiek wstaje pewnego dnia i uzmysławia sobie, że to tutaj się urodził i tutaj umrze. To była nieprzyjemna perspektywa. Zwłaszcza dla osób, które liczyły, że pewnego dnia przekroczą granicę swojego więzienia. Pragnęło się tego co mają „ludzie z miasta”; anonimowości, chaosu, zgiełku ulicy i odmienności. Przeciwieństwem mieszkańców małych miast takich jak Corella Town byli ludzie żyjący w wielkich metropoliach. Oni uciekali do miasteczek w poszukiwaniu spokoju. Doceniali rytm życia i bliskość natury. Każdy dążył do tego, aby opuścić mury własnej celi.
Kyle Daniels nie czuł się jak więzień, co nie oznaczało, że cieszyło go życie w Corella Town. Miejsce było mu obojętne w równym stopniu jak otaczający go ludzie. Nie potrafił sprecyzować do czego dąży. Wszystko wskazywało na to, że zatrzymał się w pewnym miejscu i rozglądał się na około w poszukiwaniu jakiejś drogi.
Jakiś miesiąc temu zakończył naukę w Akademii Pokemon. Nie uczył się zbyt pilnie, bo nie uważał, że wiedza zdobyta w szkole przyda mu się w jakikolwiek sposób. Szkoła nie dawała nic poza suchą teorią. Nudziły go zajęcia z mitologii, zaś lekcje medycyny pokemon przesypiał. Dramatycznie nudne były zajęcia ze strategii walk, na których regularnie wagarował razem z Charliem. Czesne, które wpłacali rodzice na jego wykształcenie uważał za „pieniądze wyrzucone w błoto”. Nigdy jednak nie chwalił się swoimi teoriami przed ojcem w obawie przed niekontrolowanym wybuchem wściekłości. Zdecydowanie nie potrzebował lamentów Diany w stylu: „nie doceniasz wysiłków ojca”, „ucz się dopóki możesz”. Dlatego też na koniec trzy letniej nauki w akademii zdał wszystkie egzaminy. Na świadectwie poza trójami wybijały się dwie piątki. Pierwsza za pojedynki, czyli jedyny przedmiot zahaczający o praktykę trenerską oraz (w co sam nie mógł uwierzyć) za nauki o gatunkach.
- To był mecz! - zakończył sprawozdanie reporter. - Nie do wiary ile wysiłku włożył trener, aby wygrać walkę z aktualnym mistrzem.
Prz błyskach fleszy z pola bitwy zszedł pokonany, ubiegłoroczny mistrz Ligi Jhnelle, Sebastian Harper. Na stadionie pozostali jedynie sędzia, zwycięzca pojedynku, piętnastoletni Darcy i jego skrzydlaty lew o bujnej grzywie, Miami.
Kyle spoglądał z niesmakiem na swojego rówieśnika. Nacisnął pilota i przewinął obraz do swojego ulubionego momentu walki. Czwarty pokemon Darcy'ego zostaje zwyciężony. Chłopak na moment traci pewność siebie, która towarzyszyła mu przez cały turniej.
- Dobrze ci tak pyszałku – powiedział Kyle.
Młody Daniels przeciągnął się na kanapie. Jego spokój zamącił trzask frontowych drzwi. Szybko wyłączył walkę i wstał z kanapy. Z odtwarzacza wysunęła się kaseta.
Jego ojciec był pasjonatem pojedynków ligowych. Kolekcjonował wszystkie walki od lat dziewięćdziesiątych. Na półce miał około dwustu kaset.
„Jestem liderem. Muszę poznawać nowe taktyki”- tłumaczył swoją nieszkodliwą obsesję.
Wściekał się, jeżeli któryś z synów ruszał jego kolekcję.
Po chwili do salonu wbiegł Jimmy. Rączki miał spalone słońcem, zaś po okrągłej budzi spływał pot.
- Już myślałem, że to ojciec – odetchnął z ulgą Kyle, kładąc się na powrót na kanapie.
- Idziesz ze mną? - spytał radośnie chłopiec.
- Gdzie?
- Do taty!
- Nie.
- Chodź, proszę, proszę, proszę – nalegał.
- Wiesz jak dojść do jego pracowni, co nie?
- Ale mama nie pozwala mi chodzić tam samemu – nie dawał za wygraną Jimmy.
- Zlituj się. To dwie ulice dalej. Nawet kretyn tam trafi!
- Ale...
- Idź się utop – mruknął Kyle odpychając braciszka nogą.
- Sam się top! - prychnął siedmiolatek wychodząc z pokoju.
„Czy oni zrobili go na złość mi?” - zaczął się zastanawiać Kyle. „- Razem z ojcem byliśmy szczęśliwi, a potem pojawiła się Diana i to małe, głośne, roznoszące zarazki stworzonko nazywane moim bratem. Wolałbym trenować Basetkę, niż siedzieć z Jimmym przez jedno popołudnie” - wzdrygnął się na samą myśl męczenia się z młodszym bratem.
Matka Kyle'a wyjechała z Corella Town w poszukiwaniu lepszej pracy kilka lat temu. W tym roku mijało dwanaście lat od momentu opuszczenia przez Betty Daniels rodzinnych stron. Początkowo dzwoniła, przysyłała pieniądze, ale z czasem coś się zmieniło. Kyle miał wtedy cztery lata i niewiele pamiętał poza lawendą, którym pachniał jej sweter. Potem pojawiła się Diana. Henry Daniels poznał ją w szpitalu miejskim, gdzie odbywała staż pielęgniarski.
Dochodziło południe. Kyle wyłączył telewizor i wstał z kanapy. Poprawił koc i ułożył poduszki. Drzwi frontowe otworzyły się. Szybko dobiegł do nich i odebrał od kobiety torby z zakupami. Diana Daniels była szczupłą i ładną kobietą mającą około trzydziestu lat.
- Cześć Diana – przywitał się.
Nie mówił jej mamo, albo ciociu. Traktował ją raczej jako znajomą, z którą niekoniecznie trzyma bliższy kontakt. - Idę na salę treningową – oznajmił zarzucając na siebie czarną kurtkę.
- Dobrze. A gdzie jest Jimmy? - spytała nie widząc malucha.
- Pewnie już tam jest.
- Pozwoliłeś mu wyjść samemu?
- Nie – zaprzeczył. - Ale wiesz jaki on jest... Nie słucha – zrzucił całą winę na siedmiolatka.
* * *
Corella Town należało do niewielkich miasteczek rozsianych po całym regionie Jhnelle. Wydawało się, że ktoś o nim zapomniał i uznawał, że nie należy sobie o nim przypominać, a może powstało tylko po to, aby zapełnić puste miejsce na mapie regionu.
Kyle mijał małe uliczki ze spuszczoną głową. Po kilku minutach domy i jezdnia zniknęły ustępując polnej drodze prowadzącej do budynku walk. Tutaj czas spędzali miejscowi trenerzy oraz jego ojciec. Po sezonie ligowymi, kiedy Henry Daniels wracał do domu, aby nie wyjść z formy trenował na hali.
Chłopak pchnął ogromne drzwi i wszedł na arenę walk. Dziś nie było tu żywego ducha. Na ścianę rzucały się trzy cienie. W pierwszym z nich rozpoznał Jimmy'ego, zaś drugi musiał należeć do jego ojca.
- Tato! - zawołał kiwając ręką na przywitanie.
Miał rację. Cień poruszył się.
- Kyle! Co tak długo? - pośpieszył go Henry Daniels.
Gdy chłopak podszedł przedstawił mu mężczyznę, z którym rozmawiał:
- Kyle, to profesor Dennis Harding.
Mężczyzna około czterdziestki podał mu rękę. Chłopaka ukuł w nozdrza intensywny zapach. Początkowo myślał, że to woda kolońska, ale z czasem zaczął przypominać środek dezynfekujący. Podobny zapach spotykał w szpitalu, gdzie pracowała Diana.
- Miło mi cię poznać. Wiele o tobie słyszałem.
„A ja o panu nic” - już chciał odpowiedzieć. Na szczęście w ostatniej chwili ugryzł się w język.
- Podobno jesteś absolwentem Akademii Pokemon.
- Tak – skinął głową.
- Zastanawiałeś się nad dalszą karierą?
- Nie wiem – odparł niechętnie. - Może zostanę trenerem – odparł spoglądając kątem oka na ojca.
Jego ostatnie zdanie uszczęśliwiło Henry'ego. Od pięciu pokoleń każdy w rodzinie Danielsów zostawał trenerem pokemon.
- Świetna myśl! - poklepał go po ramieniu profesor.
Na ubranie chłopaka przeszedł zapach szpitala.
- Wpadnij do mojego laboratorium jutro po południu – dodał profesor Harding.
- Ma pan tu laboratorium? - zdziwił się Kyle.
Chłopak nie wiedział, że w Corella Town urzęduje jakiś profesor.
- Tak, od kilku tygodni – powiedział poprawiając okulary. - Moje laboratorium znajduje się na piętrze – dodał wskazując schody z tyłu areny. - Do jutra – pożegnał się wychodząc z sali.
- Skąd go znasz? - Kyle spytał ojca.
- To mój kolega. Razem chodziliśmy do Akademii Pokemon – wyjaśnił Henry. - Dennis... Znaczy profesor Harding – poprawił się. - Niedawno wrócił w rodzinne strony. Zamierza otworzyć laboratorium w Corella Town. Załatwiłem ci rozmowę kwalifikacyjną z nim.
- Kwalifikacyjną? - powtórzył. - Jaką kwalifikacyjną?
- Dennis będzie wręczał jutro startery. Zostaniesz trenerem! - uścisnął syna podekscytowany ojciec.
Kyle zamilkł.
- Super. Tylko o tym marzyłem – odparł ze sztucznością w głosie.
- Jakiego startera wybierzesz? - zaczął dopytywać się Jimmy.
Wydawało się, że młodszy z Danielsów bardziej będzie nadawał się na trenera niż Kyle. Potrafił wymienić wszystkie typy, gatunki oraz efekty ataków, znał na pamięć pierwsze sto pozycji w oficjalnym spisie pokemon oraz podstawowe strategie walk.
- No, jakiego – dopytywał się. - Ja wybrałbym ognistego. Bunny! Bunny!
- Mama cię szukała – zmienił temat Kyle. - Jest wściekła, że wyszedłeś z domu bez pozwolenia.
Przerażony siedmiolatek ruszył biegiem do wyjścia.
- Jestem z ciebie dumny. Jutro zaczynasz nowy etap w życiu – powiedział ojciec.
- Nie myślisz, że to za wcześnie?
- Nie, ja w twoim wieku także rozpoczynałem podróż pokemon. Chcesz tego, prawda?
Kyle wahał się nad odpowiedzią. W końcu wymamrotał:
- Tak, tylko to spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Jakiś dziwny profesor pachnący metanolem i trening już od jutra...
- Poradzisz sobie.
Tej nocy Kyle miał koszmary. Śnił mu się ogromny Pikaczu, którego otrzymał po tym jak spóźnił się po odbiór pierwszego pokemona. Budząc się w nocy nakręcił budzik na siódmą rano.
- Nie, ten koszmar nie może się spełnić – powtarzał półprzytomny.
* * *
Nazajutrz rano nie zjadł śniadania. Wypił sok i przyjął gratulacje od Diany i Jimmy'ego. Ojciec wyszedł z samego rana na trening do hali walk. Zegar wiszący w przedpokoju jakoś szybciej niż zwykle wybił południe.
- Co się tak guzdrzesz? - pogonił go Charlie.
Był to szczupły chłopak o krótkich, blond włosach i jasnej karnacji. Ubierał się zwykle w bluzy, które sprawiały wrażenie za dużych.
„Taki styl” - odpowiadał zawsze na krytykę swojego ubioru.
- Jesteś coraz szczuplejszy – zwróciła mu uwagę Diana, której również wydawało się, że chłopak wygląda jakby nosił worek.
- Bo ja nie jem, nie piję. Ino chlebem i wodą żyję - wyrecytował.
Na twarzy kobiety pojawił się uśmiech.
- Już! - zawołał Kyle wychodząc z domu.
Wolał się pośpieszyć. Nie znosił kiedy macocha szukała sobie przyjaciół wśród jego znajomych. Nie była jego matką i niejednokrotnie dawał jej do zrozumienia, że nie chce, aby nawet próbowała mu ją zastępować.
Razem z Charliem wybrał się na halę walk.
- Spóźnimy się – powtarzał Kyle.
- Nie ja się grzebałem. A o której miałeś tam być?
- Po południu - odparł niepewnie.
- Czyli? Bo po południu to jest pierwsza, czwarta i minuta po dwunastej.
- Nie wiem. Po południu – powtórzył. - Mówię ci. Przejebane – zmienił nagle temat.
- Dlaczego?
- Bo mi się nie chce! Ojciec myśli, że uwielbiam pokemony i chcę wyruszyć w podróż, ale...
- Ale ty nie – dokończył zdanie.
- Nie o to chodzi. Nie mam nic do pokemonów. Są w porządku. Przynajmniej te, które nie śmierdzą, ale walki? Treningi? Włóczenie się po całym regionie jak bezdomny, albo co gorsza uczestnik jakiejś pielgrzymki? Daj spokój!
- A jakbyśmy wyruszyli razem?
- Mówisz serio? - Kyle po raz pierwszy podniósł wzrok z ziemi.
- Tata obiecał postarać się o jakiegoś fajnego pokemona dla mnie. Oczywiście dopiero w przyszłym miesiącu – dodał z mniejszym entuzjazmem, niż przed chwilą.
- Mnie wyrzucają z domu na dniach – odparł Kyle. - Nie wiem. Może chcą wynająć mój pokój komuś i dlatego tak im śpieszno – zażartował. - Boże, a jak do mojego pokoju przeniosą Jima?
- Nadal się moczy w łóżko?
Kyle zadrżał z przerażenia.
Po chwili znaleźli się przed budynkiem hali, gdzie czekali na nich Henry i Dennis.
- Zapraszam – powiedział serdecznie profesor.
Młody Daniels ruszył za profesorem do jego biura. W pomieszczeniu poza nimi byli jeszcze jakiś chłopak i starsza, otyła kobieta, która majstrowała coś przy pokeballach.
- Dzień dobry – przywitał się Kyle.
Kobieta mamrotała nadal coś pod nosem.
- Mamo! - tupnął nogą profesor. - Co ci mówiłem o grzebaniu w nieswoich rzeczach? - spytał kobietę odbierając jej pokeball.
Matka wyszła.
- Daniels! To ty? - obrócił się stojący przy stole chłopak.
Dopiero teraz Kyle rozpoznał w nim kolegę z klasy, Josha:
- Cześć - skinął głową. - Co ty tutaj robisz?
- Odbieram pierwszego pokemona – oświadczył. - A ty?
- Tak samo.
- Jasne – przytaknął. - Przecież zasłużyłeś na to w równym stopniu, co ja.
- Co to ma znaczyć?
- Nie każdy ma ojca trenera – wyjaśnił.
- Odwal się – prychnął, chociaż zgadzał się.
Josh był uważany za jednego z najlepszych uczniów, którzy kiedykolwiek uczęszczali do Akademii Pokemon. Pomimo niechęci jaką Daniels żywił do Josha musiał przyznać, że stanowił on doskonały materiał na trenera, a może nawet mistrza ligi. Nie chodziło jedynie o wiedzę i umiejętności. Josh miał talent i co najważniejsze samozaparcie. Kyle i Charlie oddychali z ulgą, gdy udało im się zaliczyć testy na tróję, zaś Josh podchodził do egzaminu tyle razy, aż nie otrzymał wysokiej oceny. Początkowo rywalizował z najlepszymi uczniami ze szkoły. Gdy już wyprzedził swoich kolegów o głowę wydawało się, że ścigał się z samym sobą. Nic więc dziwnego, że miał stypendia za wysoką średnią oraz podziw wykładowców.
- Josh, ty pierwszy – zarządził profesor.
Chłopak podszedł bliżej stołu i bez wahania podniósł środkową kulę. Nie miał pojęcia co się znajduje w jej wnętrzu, ale nie zapytał. Jakoś nie potrafił zdecydować się, który z pokemonów bardziej mu się przyda. Wolał pozostawić wszystko ślepemu losowi.
- Wybieram cię – zawołał wyrzucając pokeball w powietrze.
Kula otworzyła się równo z uderzeniem o ziemię. Na podłodze pojawił się brązowy królik o czerwono żółtych włosach postawionych na sztos, które do złudzenia przypominały ogień.
- Bunny! - zawołał ochoczo stworek.
- Nieźle.
Po chwili Josh otrzymał zestaw trenera; elektroniczny atlas pokemon nazywany pokedexem oraz kilka pokeballi. Pokedex włączył się i przemówił metalicznym głosem:
- Nazywam się Dexter. Jestem tu po to, aby służyć ci informacjami na temat pokemonów zamieszkujących region Jhnelle.
Josh pożegnał się i opuścił gabinet.
- Wybrał mi pan rywala – przewrócił oczyma Daniels.
- Nie lubicie się?
- Nie specjalnie.
- Mniejsza o to – machnął ręką. - Spójrz – szepnął mu na ucho.
Chłopak wzdrygnął się czując na twarzy ciepły oddech profesora.
- Wewnątrz jest pokemon– wskazał mu pozostałe dwa pokeballe. - Wierzę, że walki nie zależą od umiejętności trenera, ale od momentu. Chwili, w której przekraczasz drzwi do sali lidera, samopoczucia osoby, z którą walczysz, od tego kogo jako pierwszego napotkasz na swojej drodze, pokeballa, w który łapiesz nowego członka drużyny. W jednym z nich jest zwycięzca, a w innym przegrany. Zastanów się który pomoże ci dojść najdalej w lidze. Już wiesz? Nie możesz tego wiedzieć, bo chodzi o zwykłe szczęście. Rozumiesz?
- Nie jestem pewien.
- Wybieraj. Są jeszcze dwa – popędził go.
- Który ma pierwszy numer w pokedexie?
- Zawsze trawiasty. A co? - powiedział wskazując na pokeball.
- Jak zacząć łapać to od „jedynki” - zaśmiał się nerwowo. - Wybieram trawiastego – dodał naciskając przycisk na pokeballu.
Z kuli wystrzeliło jasne światło. Jego promienie uderzyły o podłogę tworząc kształt jakiegoś stworzenia. Po kilku sekundach światło przestało lśnić zmieniając się w małego zwierzaka.
Puchate stworzonko przypominało kota o dużych szarych oczach i zielonym futerku postrzępionym na grzbiecie i ogonie. Nie sięgał Danielsowi nawet do kolana, ale to była „wada” wszystkich starterów. Nigdy nie były większe. Kubek w kubek nie sięgały za kolano, ich drugie formy sięgały do pasa najwyżej, a trzecie były trochę większe od trenera.
- Kooooli! - zawołał stworek.
Kyle ukląkł obok i pogłaskał stworka po dużym łebku.
- To Koli – oznajmił profesor. - Zadowolony z wyboru?
- Całkiem fajny – przyznał chłopak.
- Twój pokedex – podał mu urządzenie.
- Jest mokry – wzdrygnął się chłopak odbierając atlas od profesora.
- Przepraszam. Moja mama moczyła go w kawie, ale chyba nic się nie stało.
- Moczyła?
- Tak, moczyła. Chyba w pewnym wieku człowiek ma prawo pomylić herbatniki z pokedexem? - odparł lekko poirytowany. - Wydaje mi się, że jest wodoszczelny.
Musiał być wodoszczelny, skoro ani kropla kawy nie wypłynęła z niego.
Atlas przemówił:
- Nazywam się Dexter, ale mówi mi wielki mistrzu D. Jestem tu po to, aby uprzykrzyć ci podróż po regionie Jhnelle i służyć rzetelną informacją na temat mody i subkultur.
- Chyba się zepsuł – stwierdził Kyle.
- Trzeci pokedex jeszcze nie przyjechał – pokręcił głową. - Musisz mieć ten.
- Okej. Pokaż, co potrafisz – powiedział nie zniechęcając się.
Wielki mistrz D. zeskanował Koli'ego i zaczął:
- Koli, pokemon kot, albo mandarynka. Jego grzbiet porasta trawa. Ponadto wydaje się być mało asertywny. Jednym słowem dobraliśmy się jak kiszone ogórki i lody waniliowe. Z naciskiem, że to ja jestem lody waniliowe.
Atlas wyłączył się.
- O matko – skomentował opis Kyle.
- Chcesz wziąć udział w lidze? - zaczął profesor Harding.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Sam nie wiem. Znaczy, ja nie umiem przegrywać.
- To dobrze. Tylko osoby, które wygrywają zwyciężają w lidze.
- Ale nie w tym sensie. Nie mógłbym pogodzić się z porażką.
- Szczerze czy wolisz banał: „dobry trener musi umieć przegrywać”?
- Szczerze.
- Zdarza się. Przegrasz, trudno. Nie wolno mówić sobie przegrana kształtuje, uczy czy sprawia, że stajesz się lepszym. Jeżeli przegrasz to znaczy, że jesteś słaby, że są lepsi, a tobie do nich brakuje. Wtedy trzeba podjąć wyzwanie jeszcze raz i jeszcze raz. Aż ci się uda pokonać przeciwnika.
- Mało fajna perspektywa.
- Zastanów się. Jeżeli się zdecydujesz to wyruszaj natychmiast. Za dwa tygodnie rozpoczyna się sezon ligowy. Od tamtego momentu masz tylko osiem miesięcy na zdobycie odznak i wzięcie udziału w półfinałach.
Chłopak nie miał natury podróżnika i włóczykija. Dom odpowiadał mu chociaż czasem z irytacją, albo zażenowaniem myślał o miejscu, w którym każdy zna każdego.
***

Mijał tydzień od wizyty u profesora Hardinga. Koli leżał na dywaniku w pokoju, na który padały promienie światła. Jego trener spędzał całe dnie rozmawiając przez internet ze znajomymi. Henry szykował się do powrotu do swojej sali. Nie ponaglał syna w nadziei, że wraz z otwarciem zawodów ligowych ten wyruszy w trenerską podróż.
- Koli! - zawołał pokemona kota. - Idziemy!
Na głos swojego trenera znudzony stworek ruszył do pokoju. Daniels miał w zwyczaju wyprowadzać swojego podopiecznego na długi spacer po Corella Town.
Wyszli z domu i krążyli po mieście.
- Co myślisz o podróży pokemon?
- Koli? Li – powiedział.
- Jak to możliwe, że trenerzy rozumieją to „pokemonowe” gadanie? - zdziwił się. - Jeszcze nigdy nie próbowaliśmy twoich ataków – zmienił temat. - Koli! Uderzenie! - wydał komendę wskazując śmietnik stojący przy boisku szkolnym.
Pokemon ruszył taranem. Uderzył śmietnik, który się zachwiał i przewrócił. Stworek zaś opadł na cztery łapy jak odbita od ściany piłka kilka metrów dalej. Po chwili otrząsnął się.
- Całkiem nieźle – pochwalił go Kyle.
W rzeczywistości nigdy (nawet na zajęciach z pojedynków) nie stosował ataku uderzenia. Dlatego też nie potrafił oszacować siły takiego ataku i prawidłowego wykonania przez Koliego.
Widząc swojego trenera kot ruszył w jego stronę. Sile uderzenie zmieniło kierunek jego biegu. Trawiasty pokemon uderzył o siatkę boiska.
- Koli! - zawołał chłopak.
Tuż przed nimi stał pokemon.
___________
Dex: 1, 4