niedziela, 3 lutego 2013

Rozdział 1: Witaj w Corella Town

Dorastanie w małych miasteczkach bywa bolesne. Człowiek wstaje pewnego dnia i uzmysławia sobie, że to tutaj się urodził i tutaj umrze. To była nieprzyjemna perspektywa. Zwłaszcza dla osób, które liczyły, że pewnego dnia przekroczą granicę swojego więzienia. Pragnęło się tego co mają „ludzie z miasta”; anonimowości, chaosu, zgiełku ulicy i odmienności. Przeciwieństwem mieszkańców małych miast takich jak Corella Town byli ludzie żyjący w wielkich metropoliach. Oni uciekali do miasteczek w poszukiwaniu spokoju. Doceniali rytm życia i bliskość natury. Każdy dążył do tego, aby opuścić mury własnej celi.
Kyle Daniels nie czuł się jak więzień, co nie oznaczało, że cieszyło go życie w Corella Town. Miejsce było mu obojętne w równym stopniu jak otaczający go ludzie. Nie potrafił sprecyzować do czego dąży. Wszystko wskazywało na to, że zatrzymał się w pewnym miejscu i rozglądał się na około w poszukiwaniu jakiejś drogi.
Jakiś miesiąc temu zakończył naukę w Akademii Pokemon. Nie uczył się zbyt pilnie, bo nie uważał, że wiedza zdobyta w szkole przyda mu się w jakikolwiek sposób. Szkoła nie dawała nic poza suchą teorią. Nudziły go zajęcia z mitologii, zaś lekcje medycyny pokemon przesypiał. Dramatycznie nudne były zajęcia ze strategii walk, na których regularnie wagarował razem z Charliem. Czesne, które wpłacali rodzice na jego wykształcenie uważał za „pieniądze wyrzucone w błoto”. Nigdy jednak nie chwalił się swoimi teoriami przed ojcem w obawie przed niekontrolowanym wybuchem wściekłości. Zdecydowanie nie potrzebował lamentów Diany w stylu: „nie doceniasz wysiłków ojca”, „ucz się dopóki możesz”. Dlatego też na koniec trzy letniej nauki w akademii zdał wszystkie egzaminy. Na świadectwie poza trójami wybijały się dwie piątki. Pierwsza za pojedynki, czyli jedyny przedmiot zahaczający o praktykę trenerską oraz (w co sam nie mógł uwierzyć) za nauki o gatunkach.
- To był mecz! - zakończył sprawozdanie reporter. - Nie do wiary ile wysiłku włożył trener, aby wygrać walkę z aktualnym mistrzem.
Prz błyskach fleszy z pola bitwy zszedł pokonany, ubiegłoroczny mistrz Ligi Jhnelle, Sebastian Harper. Na stadionie pozostali jedynie sędzia, zwycięzca pojedynku, piętnastoletni Darcy i jego skrzydlaty lew o bujnej grzywie, Miami.
Kyle spoglądał z niesmakiem na swojego rówieśnika. Nacisnął pilota i przewinął obraz do swojego ulubionego momentu walki. Czwarty pokemon Darcy'ego zostaje zwyciężony. Chłopak na moment traci pewność siebie, która towarzyszyła mu przez cały turniej.
- Dobrze ci tak pyszałku – powiedział Kyle.
Młody Daniels przeciągnął się na kanapie. Jego spokój zamącił trzask frontowych drzwi. Szybko wyłączył walkę i wstał z kanapy. Z odtwarzacza wysunęła się kaseta.
Jego ojciec był pasjonatem pojedynków ligowych. Kolekcjonował wszystkie walki od lat dziewięćdziesiątych. Na półce miał około dwustu kaset.
„Jestem liderem. Muszę poznawać nowe taktyki”- tłumaczył swoją nieszkodliwą obsesję.
Wściekał się, jeżeli któryś z synów ruszał jego kolekcję.
Po chwili do salonu wbiegł Jimmy. Rączki miał spalone słońcem, zaś po okrągłej budzi spływał pot.
- Już myślałem, że to ojciec – odetchnął z ulgą Kyle, kładąc się na powrót na kanapie.
- Idziesz ze mną? - spytał radośnie chłopiec.
- Gdzie?
- Do taty!
- Nie.
- Chodź, proszę, proszę, proszę – nalegał.
- Wiesz jak dojść do jego pracowni, co nie?
- Ale mama nie pozwala mi chodzić tam samemu – nie dawał za wygraną Jimmy.
- Zlituj się. To dwie ulice dalej. Nawet kretyn tam trafi!
- Ale...
- Idź się utop – mruknął Kyle odpychając braciszka nogą.
- Sam się top! - prychnął siedmiolatek wychodząc z pokoju.
„Czy oni zrobili go na złość mi?” - zaczął się zastanawiać Kyle. „- Razem z ojcem byliśmy szczęśliwi, a potem pojawiła się Diana i to małe, głośne, roznoszące zarazki stworzonko nazywane moim bratem. Wolałbym trenować Basetkę, niż siedzieć z Jimmym przez jedno popołudnie” - wzdrygnął się na samą myśl męczenia się z młodszym bratem.
Matka Kyle'a wyjechała z Corella Town w poszukiwaniu lepszej pracy kilka lat temu. W tym roku mijało dwanaście lat od momentu opuszczenia przez Betty Daniels rodzinnych stron. Początkowo dzwoniła, przysyłała pieniądze, ale z czasem coś się zmieniło. Kyle miał wtedy cztery lata i niewiele pamiętał poza lawendą, którym pachniał jej sweter. Potem pojawiła się Diana. Henry Daniels poznał ją w szpitalu miejskim, gdzie odbywała staż pielęgniarski.
Dochodziło południe. Kyle wyłączył telewizor i wstał z kanapy. Poprawił koc i ułożył poduszki. Drzwi frontowe otworzyły się. Szybko dobiegł do nich i odebrał od kobiety torby z zakupami. Diana Daniels była szczupłą i ładną kobietą mającą około trzydziestu lat.
- Cześć Diana – przywitał się.
Nie mówił jej mamo, albo ciociu. Traktował ją raczej jako znajomą, z którą niekoniecznie trzyma bliższy kontakt. - Idę na salę treningową – oznajmił zarzucając na siebie czarną kurtkę.
- Dobrze. A gdzie jest Jimmy? - spytała nie widząc malucha.
- Pewnie już tam jest.
- Pozwoliłeś mu wyjść samemu?
- Nie – zaprzeczył. - Ale wiesz jaki on jest... Nie słucha – zrzucił całą winę na siedmiolatka.
* * *
Corella Town należało do niewielkich miasteczek rozsianych po całym regionie Jhnelle. Wydawało się, że ktoś o nim zapomniał i uznawał, że nie należy sobie o nim przypominać, a może powstało tylko po to, aby zapełnić puste miejsce na mapie regionu.
Kyle mijał małe uliczki ze spuszczoną głową. Po kilku minutach domy i jezdnia zniknęły ustępując polnej drodze prowadzącej do budynku walk. Tutaj czas spędzali miejscowi trenerzy oraz jego ojciec. Po sezonie ligowymi, kiedy Henry Daniels wracał do domu, aby nie wyjść z formy trenował na hali.
Chłopak pchnął ogromne drzwi i wszedł na arenę walk. Dziś nie było tu żywego ducha. Na ścianę rzucały się trzy cienie. W pierwszym z nich rozpoznał Jimmy'ego, zaś drugi musiał należeć do jego ojca.
- Tato! - zawołał kiwając ręką na przywitanie.
Miał rację. Cień poruszył się.
- Kyle! Co tak długo? - pośpieszył go Henry Daniels.
Gdy chłopak podszedł przedstawił mu mężczyznę, z którym rozmawiał:
- Kyle, to profesor Dennis Harding.
Mężczyzna około czterdziestki podał mu rękę. Chłopaka ukuł w nozdrza intensywny zapach. Początkowo myślał, że to woda kolońska, ale z czasem zaczął przypominać środek dezynfekujący. Podobny zapach spotykał w szpitalu, gdzie pracowała Diana.
- Miło mi cię poznać. Wiele o tobie słyszałem.
„A ja o panu nic” - już chciał odpowiedzieć. Na szczęście w ostatniej chwili ugryzł się w język.
- Podobno jesteś absolwentem Akademii Pokemon.
- Tak – skinął głową.
- Zastanawiałeś się nad dalszą karierą?
- Nie wiem – odparł niechętnie. - Może zostanę trenerem – odparł spoglądając kątem oka na ojca.
Jego ostatnie zdanie uszczęśliwiło Henry'ego. Od pięciu pokoleń każdy w rodzinie Danielsów zostawał trenerem pokemon.
- Świetna myśl! - poklepał go po ramieniu profesor.
Na ubranie chłopaka przeszedł zapach szpitala.
- Wpadnij do mojego laboratorium jutro po południu – dodał profesor Harding.
- Ma pan tu laboratorium? - zdziwił się Kyle.
Chłopak nie wiedział, że w Corella Town urzęduje jakiś profesor.
- Tak, od kilku tygodni – powiedział poprawiając okulary. - Moje laboratorium znajduje się na piętrze – dodał wskazując schody z tyłu areny. - Do jutra – pożegnał się wychodząc z sali.
- Skąd go znasz? - Kyle spytał ojca.
- To mój kolega. Razem chodziliśmy do Akademii Pokemon – wyjaśnił Henry. - Dennis... Znaczy profesor Harding – poprawił się. - Niedawno wrócił w rodzinne strony. Zamierza otworzyć laboratorium w Corella Town. Załatwiłem ci rozmowę kwalifikacyjną z nim.
- Kwalifikacyjną? - powtórzył. - Jaką kwalifikacyjną?
- Dennis będzie wręczał jutro startery. Zostaniesz trenerem! - uścisnął syna podekscytowany ojciec.
Kyle zamilkł.
- Super. Tylko o tym marzyłem – odparł ze sztucznością w głosie.
- Jakiego startera wybierzesz? - zaczął dopytywać się Jimmy.
Wydawało się, że młodszy z Danielsów bardziej będzie nadawał się na trenera niż Kyle. Potrafił wymienić wszystkie typy, gatunki oraz efekty ataków, znał na pamięć pierwsze sto pozycji w oficjalnym spisie pokemon oraz podstawowe strategie walk.
- No, jakiego – dopytywał się. - Ja wybrałbym ognistego. Bunny! Bunny!
- Mama cię szukała – zmienił temat Kyle. - Jest wściekła, że wyszedłeś z domu bez pozwolenia.
Przerażony siedmiolatek ruszył biegiem do wyjścia.
- Jestem z ciebie dumny. Jutro zaczynasz nowy etap w życiu – powiedział ojciec.
- Nie myślisz, że to za wcześnie?
- Nie, ja w twoim wieku także rozpoczynałem podróż pokemon. Chcesz tego, prawda?
Kyle wahał się nad odpowiedzią. W końcu wymamrotał:
- Tak, tylko to spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Jakiś dziwny profesor pachnący metanolem i trening już od jutra...
- Poradzisz sobie.
Tej nocy Kyle miał koszmary. Śnił mu się ogromny Pikaczu, którego otrzymał po tym jak spóźnił się po odbiór pierwszego pokemona. Budząc się w nocy nakręcił budzik na siódmą rano.
- Nie, ten koszmar nie może się spełnić – powtarzał półprzytomny.
* * *
Nazajutrz rano nie zjadł śniadania. Wypił sok i przyjął gratulacje od Diany i Jimmy'ego. Ojciec wyszedł z samego rana na trening do hali walk. Zegar wiszący w przedpokoju jakoś szybciej niż zwykle wybił południe.
- Co się tak guzdrzesz? - pogonił go Charlie.
Był to szczupły chłopak o krótkich, blond włosach i jasnej karnacji. Ubierał się zwykle w bluzy, które sprawiały wrażenie za dużych.
„Taki styl” - odpowiadał zawsze na krytykę swojego ubioru.
- Jesteś coraz szczuplejszy – zwróciła mu uwagę Diana, której również wydawało się, że chłopak wygląda jakby nosił worek.
- Bo ja nie jem, nie piję. Ino chlebem i wodą żyję - wyrecytował.
Na twarzy kobiety pojawił się uśmiech.
- Już! - zawołał Kyle wychodząc z domu.
Wolał się pośpieszyć. Nie znosił kiedy macocha szukała sobie przyjaciół wśród jego znajomych. Nie była jego matką i niejednokrotnie dawał jej do zrozumienia, że nie chce, aby nawet próbowała mu ją zastępować.
Razem z Charliem wybrał się na halę walk.
- Spóźnimy się – powtarzał Kyle.
- Nie ja się grzebałem. A o której miałeś tam być?
- Po południu - odparł niepewnie.
- Czyli? Bo po południu to jest pierwsza, czwarta i minuta po dwunastej.
- Nie wiem. Po południu – powtórzył. - Mówię ci. Przejebane – zmienił nagle temat.
- Dlaczego?
- Bo mi się nie chce! Ojciec myśli, że uwielbiam pokemony i chcę wyruszyć w podróż, ale...
- Ale ty nie – dokończył zdanie.
- Nie o to chodzi. Nie mam nic do pokemonów. Są w porządku. Przynajmniej te, które nie śmierdzą, ale walki? Treningi? Włóczenie się po całym regionie jak bezdomny, albo co gorsza uczestnik jakiejś pielgrzymki? Daj spokój!
- A jakbyśmy wyruszyli razem?
- Mówisz serio? - Kyle po raz pierwszy podniósł wzrok z ziemi.
- Tata obiecał postarać się o jakiegoś fajnego pokemona dla mnie. Oczywiście dopiero w przyszłym miesiącu – dodał z mniejszym entuzjazmem, niż przed chwilą.
- Mnie wyrzucają z domu na dniach – odparł Kyle. - Nie wiem. Może chcą wynająć mój pokój komuś i dlatego tak im śpieszno – zażartował. - Boże, a jak do mojego pokoju przeniosą Jima?
- Nadal się moczy w łóżko?
Kyle zadrżał z przerażenia.
Po chwili znaleźli się przed budynkiem hali, gdzie czekali na nich Henry i Dennis.
- Zapraszam – powiedział serdecznie profesor.
Młody Daniels ruszył za profesorem do jego biura. W pomieszczeniu poza nimi byli jeszcze jakiś chłopak i starsza, otyła kobieta, która majstrowała coś przy pokeballach.
- Dzień dobry – przywitał się Kyle.
Kobieta mamrotała nadal coś pod nosem.
- Mamo! - tupnął nogą profesor. - Co ci mówiłem o grzebaniu w nieswoich rzeczach? - spytał kobietę odbierając jej pokeball.
Matka wyszła.
- Daniels! To ty? - obrócił się stojący przy stole chłopak.
Dopiero teraz Kyle rozpoznał w nim kolegę z klasy, Josha:
- Cześć - skinął głową. - Co ty tutaj robisz?
- Odbieram pierwszego pokemona – oświadczył. - A ty?
- Tak samo.
- Jasne – przytaknął. - Przecież zasłużyłeś na to w równym stopniu, co ja.
- Co to ma znaczyć?
- Nie każdy ma ojca trenera – wyjaśnił.
- Odwal się – prychnął, chociaż zgadzał się.
Josh był uważany za jednego z najlepszych uczniów, którzy kiedykolwiek uczęszczali do Akademii Pokemon. Pomimo niechęci jaką Daniels żywił do Josha musiał przyznać, że stanowił on doskonały materiał na trenera, a może nawet mistrza ligi. Nie chodziło jedynie o wiedzę i umiejętności. Josh miał talent i co najważniejsze samozaparcie. Kyle i Charlie oddychali z ulgą, gdy udało im się zaliczyć testy na tróję, zaś Josh podchodził do egzaminu tyle razy, aż nie otrzymał wysokiej oceny. Początkowo rywalizował z najlepszymi uczniami ze szkoły. Gdy już wyprzedził swoich kolegów o głowę wydawało się, że ścigał się z samym sobą. Nic więc dziwnego, że miał stypendia za wysoką średnią oraz podziw wykładowców.
- Josh, ty pierwszy – zarządził profesor.
Chłopak podszedł bliżej stołu i bez wahania podniósł środkową kulę. Nie miał pojęcia co się znajduje w jej wnętrzu, ale nie zapytał. Jakoś nie potrafił zdecydować się, który z pokemonów bardziej mu się przyda. Wolał pozostawić wszystko ślepemu losowi.
- Wybieram cię – zawołał wyrzucając pokeball w powietrze.
Kula otworzyła się równo z uderzeniem o ziemię. Na podłodze pojawił się brązowy królik o czerwono żółtych włosach postawionych na sztos, które do złudzenia przypominały ogień.
- Bunny! - zawołał ochoczo stworek.
- Nieźle.
Po chwili Josh otrzymał zestaw trenera; elektroniczny atlas pokemon nazywany pokedexem oraz kilka pokeballi. Pokedex włączył się i przemówił metalicznym głosem:
- Nazywam się Dexter. Jestem tu po to, aby służyć ci informacjami na temat pokemonów zamieszkujących region Jhnelle.
Josh pożegnał się i opuścił gabinet.
- Wybrał mi pan rywala – przewrócił oczyma Daniels.
- Nie lubicie się?
- Nie specjalnie.
- Mniejsza o to – machnął ręką. - Spójrz – szepnął mu na ucho.
Chłopak wzdrygnął się czując na twarzy ciepły oddech profesora.
- Wewnątrz jest pokemon– wskazał mu pozostałe dwa pokeballe. - Wierzę, że walki nie zależą od umiejętności trenera, ale od momentu. Chwili, w której przekraczasz drzwi do sali lidera, samopoczucia osoby, z którą walczysz, od tego kogo jako pierwszego napotkasz na swojej drodze, pokeballa, w który łapiesz nowego członka drużyny. W jednym z nich jest zwycięzca, a w innym przegrany. Zastanów się który pomoże ci dojść najdalej w lidze. Już wiesz? Nie możesz tego wiedzieć, bo chodzi o zwykłe szczęście. Rozumiesz?
- Nie jestem pewien.
- Wybieraj. Są jeszcze dwa – popędził go.
- Który ma pierwszy numer w pokedexie?
- Zawsze trawiasty. A co? - powiedział wskazując na pokeball.
- Jak zacząć łapać to od „jedynki” - zaśmiał się nerwowo. - Wybieram trawiastego – dodał naciskając przycisk na pokeballu.
Z kuli wystrzeliło jasne światło. Jego promienie uderzyły o podłogę tworząc kształt jakiegoś stworzenia. Po kilku sekundach światło przestało lśnić zmieniając się w małego zwierzaka.
Puchate stworzonko przypominało kota o dużych szarych oczach i zielonym futerku postrzępionym na grzbiecie i ogonie. Nie sięgał Danielsowi nawet do kolana, ale to była „wada” wszystkich starterów. Nigdy nie były większe. Kubek w kubek nie sięgały za kolano, ich drugie formy sięgały do pasa najwyżej, a trzecie były trochę większe od trenera.
- Kooooli! - zawołał stworek.
Kyle ukląkł obok i pogłaskał stworka po dużym łebku.
- To Koli – oznajmił profesor. - Zadowolony z wyboru?
- Całkiem fajny – przyznał chłopak.
- Twój pokedex – podał mu urządzenie.
- Jest mokry – wzdrygnął się chłopak odbierając atlas od profesora.
- Przepraszam. Moja mama moczyła go w kawie, ale chyba nic się nie stało.
- Moczyła?
- Tak, moczyła. Chyba w pewnym wieku człowiek ma prawo pomylić herbatniki z pokedexem? - odparł lekko poirytowany. - Wydaje mi się, że jest wodoszczelny.
Musiał być wodoszczelny, skoro ani kropla kawy nie wypłynęła z niego.
Atlas przemówił:
- Nazywam się Dexter, ale mówi mi wielki mistrzu D. Jestem tu po to, aby uprzykrzyć ci podróż po regionie Jhnelle i służyć rzetelną informacją na temat mody i subkultur.
- Chyba się zepsuł – stwierdził Kyle.
- Trzeci pokedex jeszcze nie przyjechał – pokręcił głową. - Musisz mieć ten.
- Okej. Pokaż, co potrafisz – powiedział nie zniechęcając się.
Wielki mistrz D. zeskanował Koli'ego i zaczął:
- Koli, pokemon kot, albo mandarynka. Jego grzbiet porasta trawa. Ponadto wydaje się być mało asertywny. Jednym słowem dobraliśmy się jak kiszone ogórki i lody waniliowe. Z naciskiem, że to ja jestem lody waniliowe.
Atlas wyłączył się.
- O matko – skomentował opis Kyle.
- Chcesz wziąć udział w lidze? - zaczął profesor Harding.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Sam nie wiem. Znaczy, ja nie umiem przegrywać.
- To dobrze. Tylko osoby, które wygrywają zwyciężają w lidze.
- Ale nie w tym sensie. Nie mógłbym pogodzić się z porażką.
- Szczerze czy wolisz banał: „dobry trener musi umieć przegrywać”?
- Szczerze.
- Zdarza się. Przegrasz, trudno. Nie wolno mówić sobie przegrana kształtuje, uczy czy sprawia, że stajesz się lepszym. Jeżeli przegrasz to znaczy, że jesteś słaby, że są lepsi, a tobie do nich brakuje. Wtedy trzeba podjąć wyzwanie jeszcze raz i jeszcze raz. Aż ci się uda pokonać przeciwnika.
- Mało fajna perspektywa.
- Zastanów się. Jeżeli się zdecydujesz to wyruszaj natychmiast. Za dwa tygodnie rozpoczyna się sezon ligowy. Od tamtego momentu masz tylko osiem miesięcy na zdobycie odznak i wzięcie udziału w półfinałach.
Chłopak nie miał natury podróżnika i włóczykija. Dom odpowiadał mu chociaż czasem z irytacją, albo zażenowaniem myślał o miejscu, w którym każdy zna każdego.
***

Mijał tydzień od wizyty u profesora Hardinga. Koli leżał na dywaniku w pokoju, na który padały promienie światła. Jego trener spędzał całe dnie rozmawiając przez internet ze znajomymi. Henry szykował się do powrotu do swojej sali. Nie ponaglał syna w nadziei, że wraz z otwarciem zawodów ligowych ten wyruszy w trenerską podróż.
- Koli! - zawołał pokemona kota. - Idziemy!
Na głos swojego trenera znudzony stworek ruszył do pokoju. Daniels miał w zwyczaju wyprowadzać swojego podopiecznego na długi spacer po Corella Town.
Wyszli z domu i krążyli po mieście.
- Co myślisz o podróży pokemon?
- Koli? Li – powiedział.
- Jak to możliwe, że trenerzy rozumieją to „pokemonowe” gadanie? - zdziwił się. - Jeszcze nigdy nie próbowaliśmy twoich ataków – zmienił temat. - Koli! Uderzenie! - wydał komendę wskazując śmietnik stojący przy boisku szkolnym.
Pokemon ruszył taranem. Uderzył śmietnik, który się zachwiał i przewrócił. Stworek zaś opadł na cztery łapy jak odbita od ściany piłka kilka metrów dalej. Po chwili otrząsnął się.
- Całkiem nieźle – pochwalił go Kyle.
W rzeczywistości nigdy (nawet na zajęciach z pojedynków) nie stosował ataku uderzenia. Dlatego też nie potrafił oszacować siły takiego ataku i prawidłowego wykonania przez Koliego.
Widząc swojego trenera kot ruszył w jego stronę. Sile uderzenie zmieniło kierunek jego biegu. Trawiasty pokemon uderzył o siatkę boiska.
- Koli! - zawołał chłopak.
Tuż przed nimi stał pokemon.
___________
Dex: 1, 4

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz