poniedziałek, 13 października 2014

Rozdział 53: Bolesna lekcja

Dla pracowitych i utalentowanych trenerów oraz ich pokemonów dwie rundy eliminacyjne były czystą formalnością. Profesor Harding mimo poddenerwowania pierwszymi walkami nie miał wątpliwości, że jego podopieczni awansują do rund półfinałowych. Wczorajszego dnia Josh i Alissa zakwalifikowali się do sporego grona półfinalistów. Dzisiaj wierzył, że dołączy do nich także Kyle Daniels. Patrząc na trójkę trenerów z Corella Town przypominał sobie czasy swojej podróży pokemon i turnieju. Wtedy najlepszym z ich trójki okazał się Robin oraz jego Sequel. Dzisiaj było inaczej. Najbardziej wierzył w umiejętności zespołu Josha, który poza siłą miał także ważny powód, aby zwyciężać. Mimo wszystko trzymał kciuki za całą trójkę.
- Muszę iść z wami? - spytał Jimmy, który wolał bawić się z pokelegendą niż przyglądać się następnym pojedynkom. Wczorajszego dnia usnął na drugiej walce Josha, tuż przed pierwszym wyjściem na arenę Alissy. O wiele większą przyjemność chłopcu sprawiały walki w salach liderów, gdzie często pole klasyczne ustępowało miejsca wymyślnej arenie pełnej pułapek, które może wykorzystać "najlepszy" z danego miasta. Pierwsze pojedynki ligowe były bardzo nudne. Josh, Alissa, a także Freddy przerastali umiejętnościami swoich pierwszych przeciwników. Walka kończąca się jednym atakiem nie była warta oglądania.
- Pero? Pero? - zaniepokoił się Pierot, który również wolał bawić się samochodzikami siedmiolatka, niż przyglądać się walczącym ze sobą pokemonom.
- Chcesz zostać w hotelu? - spytała rozdrażniona Diana.
- Tak.
- To po co ja się szykuję? - podniosła nieznacznie głos.
Siedmiolatek nic nie odpowiadając, wrócił do przerwanej zabawy.
Diana głośno westchnęła. Wczorajszej nocy nawet nie zmrużyła oka. Była śmiertelnie przerażona. Pojawienie się uznanej za zmarłą Betty Daniels zburzyło spokój pielęgniarki. Samo "zmartwychwstanie" nie było dla niej najgorsze, ale jej bliskość zdawała się burzyć spokój rodziny Danielsów. Rose zamieszkała w tym samym hotelu, piętro pod nimi. Kyle co chwila schodził do swojej matki, aby opowiedzieć jej o czymś lub pochwalić się jakimś nowym gadżetem. Diana nie dziwiła mu się. Miał wiele czasu do nadrobienia. Była zła na Henry'ego, chociaż nie wiedziała czy słusznie. Gdy przedwczoraj wrócili z rezydencji McIntyre'a z Rose i Natalie, Henry streścił drugiej żonie zdarzenia z wizyty u Robina. Potem nie wracali do tematu. Nie rozmawiali ze sobą drugi dzień.
Diana usiadła na fotelu i włączyła telewizor, gdzie pokazywano skróty dzisiejszych walk eliminacyjnych.
***

Na białą koszulę zarzucił najlepszą marynarkę, do której po chwili dobrał odpowiedni krawat. Wesoło pogwizdując, przejrzał się raz jeszcze w lustrze. Siedzący przed komputerem Cornelius z niepokojem przyglądał się Robinowi, próbując odgadnąć, co kryje się w jego głowie.
- Nie jesteś zawiedziony? - spytał wreszcie.
- A mam powód?
- Tak tylko pytam. Wydawało mi się, że ostatni incydent...
- To co było, zostawmy za sobą - przerwał mu pan McIntyre. - Teraz muszę się skupić na lidze.
- Nie mogę zrozumieć jednego.
- Ty? Naukowiec? Nie rozumiesz czegoś? - zapytał kpiąco.
- Potrafię wiele - oświadczył z pełnym przekonaniem. - Znam anatomię, mam wiedzę z zakresu mitologii, rozumiem skomplikowane procesy chemiczne, ale jednej rzeczy mój umysł nie potrafi okiełznać i to jest moją największą tragedią - przyznał. - Pomimo wielu prób i doświadczeń nie umiem zapanować nad ludzką duszą. Serce jest silniejsze od mojej mocy - mówił, jakby recytując wiersz. - I tylko ludzka wola jest w stanie mi się przeciwstawić, ale to nie ma znaczenia, dopóki Pierot i Underpierot są poza moją władzą.
- Rzeczywiście. Tragedia - westchnął Robin, którego najwidoczniej nie obchodziły zmartwienia Corneliusa. - Chyba wiem, co obu nam poprawi humor. Ubierz się.
- Gdzie chcesz iść?
- Na stadion.
- Nie chcę oglądać żałosnego pokazu nowicjuszy - prychnął.
- Obiecuję, że będzie warto - powiedział z pewnym siebie uśmiechem Robin.
Zaintrygowany Poplar nie dał się dłużej namawiać. Szybko narzucił na siebie płaszcz i ruszył ze swym sojusznikiem do wyjścia.
***

Scorpio wykonał obrót wokół własnej osi i uderzył Rascala w kark ostrym jak brzytwa żądłem. To niczym nóż zatopiony w maśle wbiło się w pokemona aplikując mu jad. Na efekt nie trzeba było czekać. Ognisty pokemon zaczął się chwiać, aż wreszcie przewrócił się. Na widowni rozbrzmiały krzyki.
- Dobra robota! - pochwalił pokemona, zawracając go do kuli.
- Kyle Daniels przechodzi do etapu półfinałowego - ogłosił sędzia.
Chłopak podniósł rękę na znak swojego drugiego zwycięstwa. Wczoraj jego Nine pokonał pierwszą przeciwniczkę, a dzisiaj Scorpio zagwarantował mu miejsce w walkach półfinałowych. Wracając na ławkę wyznaczoną dla zawodników rzucił szybkie spojrzenie na mały sektor znajdujący się po prawej stronie, wyznaczony specjalnie dla liderów Jhnelle. W drugim rzędzie siedział jego ojciec, ale poza nim dostrzegł również Gary'ego z Irina City, Katharine trenującą roślinne pokemony oraz Sandrę Novy z miasta smoków. Gdy tylko chłopak usiadł na ławce, w loży liderów zapanowało małe zamieszanie. Ku zdziwieniu wszystkich z miejsca powstał Robin McIntyre. Bez słowa wyjaśnień wyszedł na środek areny i zamienił kilka słów z sędzią. Zaskoczony mężczyzna skinął głową i podał mu mikrofon. Lider z Black Moon Island zaczął mówić:
- Dzisiaj na tej arenie starło się ze sobą wielu wspaniałych trenerów. Są zdyscyplinowani, silni, mają doskonale wytrenowane pokemony. Ich widok przypomina mi odległe czasy, w których to ja byłem na ich miejscu i walczyłem na tym stadionie. Podczas mojej edycji turnieju zająłem trzecie miejsce. Pobijając między innymi moich przyjaciół - spojrzał z drwiącym uśmiechem w stronę pana Danielsa. - Chciałbym życzyć trenerom tak samo wysokiej pozycji, bo wyżej jest już tylko drugie miejsce. Dlaczego nie pierwsze? Bo pierwsze zajmę ja.
Na widowni zapanowała dezorientacja.
- Tak, chciałbym wziąć udział w eliminacjach. Z tego co wiem zasady nie zabraniają tego - zwrócił się do sędziego.
- Może pan dołączyć do zawodników jeśli pozostali liderzy wyrażą zgodę. Jeśli któryś z nich się sprzeciwi to będzie go pan musiał pokonać w walce jeden na jednego - wyjaśnił pośpiesznie.
- Rozumiem.
- Czy ktoś sprzeciwia się udziałowi Robina McIntyre w turnieju? - zapytał sędzia.
- Zniszczę go! - zaczął pienić się Nash.
- Wyluzuj, Nash - poprosiła go Jordan. - Zastanówmy się czy jest sens wyzywania go na pojedynek. - Jest, jeśli nie chcemy, aby doświadczony lider odebrał główną nagrodę osobom, które pracowały ciężko cały rok, aby dostać się tutaj - wtrącił się Seth.
- Robi to celowo - mruknął Henry. - Chce nam udowodnić, że jest lepszy. Niech mu będzie. Ja - powiedział pan Daniels podnosząc się z miejsca. - Zgłaszam sprzeciw.
- Jest jeszcze ktoś?
Cisza.
- Zgoda. Warunkiem, aby pan McIntyre mógł wziąć udział w turnieju jest pokonanie lidera z Boheme City. Niech panowie zajmą miejsca - ogłosił sędzia.
Robin i Henry stanęli naprzeciwko siebie.
- To będzie krótka walka - uśmiechnął się wyzywający.
- Masz rację. Zwyciężę bardzo szybko.
- Nie - pokręcił głową, nie mogąc powstrzymać się od posłania tej uwagi dawnemu przyjacielowi. - To będzie powtórka z twojego piątego miejsca, czyli bardzo daleko od podium.
Henry nic nie odpowiedział. Sięgnął po pokeballi wybrał do walki swojego najsilniejszego pokemona Miami. Skrzydlaty lew wzbił się w przestworza w oczekiwaniu na swojego przeciwnika.
- Niczym mnie nie potrafisz zaskoczyć - wyszeptał Robin. - Remake, wybieram cię!
Na arenie pojawił się granatowy kaczor o długim syrenim ogonie oraz znajdującym się w biodrach kole ratunkowym imitującym pokemona pochodzącego z regionu Kanto. Oczy kaczora przysłaniały okulary do nurkowania.
- Kończmy walkę jak najszybciej. Remake, lodowe ostrza!
Z pyska kaczora wydobyły się ostre sople. Miami wyminął pierwszy atak i ruszył wprost na swojego przeciwnika. Remake odskoczył do tyłu, unikając czołowego zderzenia z latającym lwem.
- Ostry liść - nakazał Daniels.
Z lwiej grzywy wystrzeliły liście. Lodowy atak zmroził pociski w powietrzu.
- Doskonale - pochwalił go Robin. -Teraz użyj hydro pompy.
Kaczor wykonał polecenie. Bardzo silny strumień wody pchnął Miami do tyłu, a następnie uderzył nim o ziemię.
- W porządku, Miami?! - zawołał poddenerwowany Henry.
Pokemon otrząsnął się z wody i skinął głową, aby wyrazić w ten sposób gotowość do dalszej walki. - Wystarczy nam jeden dobry atak, aby go się pozbyć - postanowił lider z Boheme City. - Słoneczny promień!
W tym samym momencie Miami zaczął magazynować energię słoneczną w swojej grzywie.
- Nie możemy ci na to pozwolić - stwierdził Robin, uśmiechając się z pełną perfidią. - Psychonokaut, teraz!
Remake użył psychicznej mocy, aby obezwładnić Miami i przydusić go do ściany. Lew próbował się uwolnić, ale siła kaczora była zbyt wielka.
- Ghaaa! - ryczał w bólu i miotał się.
- Tak brzmi przegrana, Henry - stwierdził pewny siebie McIntyre. - Nie pokonam go. Będę czekał, aż sam przyznasz, że nie masz żadnego wyjścia i poddasz się.
- Do diabła! - wrzasnął pan Daniels i uniósł do góry lewą rękę, co oznaczało rezygnację z dalszego pojedynku.
- Robin McIntyre wygrywa prawo udziału w turnieju! - zawołał sędzia. W tym samym momencie wycieńczony atakiem Miami obsunął się po ścianie.
***

- A więc dochodzi jeszcze jeden potężny zawodnik - westchnął Josh, oglądając powtórkę walki.
- Myślicie, że to nasza wina? - spytał Kyle, wstając z krzesła i przechodząc się do okna.
Siedząca na łóżku Alissa spojrzała na przyjaciela.
- Co masz na myśli?
- Wykradliśmy Pierota, zniszczyliśmy... - próbował nazwać kolegę z dzieciństwa - wiecie, co.
- Nie - mruknął Freddy. - On zakładał swój udział w turnieju dużo wcześniej. Jak myślicie, dlaczego to ja walczyłem w jego imieniu z każdym trenerem przychodzącym po odznakę? Robin nie chciał, aby którykolwiek z wyzywających zmierzył się z nim przed ligą. To dobry ruch taktyczny, bo w tym momencie nie macie pojęcia jaką posiada siłę.
- Po co to robi? - zapytał młody Daniels.
- Pewnie dlatego, że gdzieś na stadionie znajduje się ostatnia figurka. I to stadion będzie celem Underpierota.
- Czyli jeszcze w tym tygodniu Jhnelle czeka jakaś masakra - westchnął Kyle. W jego ustach brzmiało to jak makabryczny dowcip. - Tata opowiadał mi o tym jak kiedyś Underpierot niszczył Jhnelle, a on, Robin i profesor Harding mieli go powstrzymać. Ciekawe, dlaczego to robił?
- Może wcale to nie on - wtrącił się Josh.
- Co masz na myśli? - zapytał Daniels.
W międzyczasie Alissa przesiadła się z łóżka na krzesło przed komputerem. Josh zmierzył przyjaciółkę wzrokiem, po czym mówił dalej:
- Zaprzeczcie jeżeli jestem w błędzie, ale nikt, nigdy nie udowodnił, że za zniszczenie laboratorium, czy jakichś miast w Jhnelle odpowiadał Underpierot. Tak uważał jedynie Poplar, ale ile są warte jego słowa?
- Nie obchodzi m nie to - uciął krótko Freddy. - Chcę tylko przygotować się psychicznie do pojedynku z Robinem.
- Dobrze, że o tym mówisz - odezwała się Alissa, odchylając się od monitora. - Na oficjalnej stronie ligi właśnie zamieszczono podział na grupy półfinałowe.
Freddy skinął głową, zaś pozostali dwaj chłopcy usiedli bliżej Christeensen. Wtedy dziewczyna zaczęła czytać:
- Trenerzy, którzy pomyślnie przeszli przez pierwszy etap turnieju zostali przydzieleni do jednej z siedmiu grup. Z każdej grupy półfinałowej liczącej ośmiu zawodników wyłoniony zostanie jeden trener. Do grona siedmiu finalistów dołączy jeszcze jedna osoba spośród pozostałej czterdziestki dziewiątki, która otrzyma dziką kartę.
- Dziką kartę? - zmarszczył brwi Kyle.
- Z osób, które odpadną wylosują jeszcze jednego trenera - wyjaśnił Allen. - Sprawdź w jakich jesteśmy grupach - poinstruował Alissę.
Dziewczyna znalazła odpowiednią zakładkę i otworzyła tabelę z alfabetyczną listą nazwisk najlepszej pięćdziesiątki szóstki. Na szczycie znajdował się Josh Allen z przynależnością do grupy pierwszej.
- Świetnie - pokiwał głową. - Tym szybciej, tym lepiej.
- Freddy Craven - przeczytała Alissa. - Pierwsza grupa.
Były regulator spojrzał na Josha i uśmiechnął się delikatnie. Liczył, że wkrótce będzie mu dane powalczyć z każdym z trójki z uczniów Hardinga, którą poza Robinem uważał za największe wyznanie zawodów. Nie liczył jednak, że z którymkolwiek z nich spotka się w tak wczesnym etapie. Mieli za sobą dopiero dwie walki, a półfinały oznaczały kolejne trzy pojedynki.
- Czyli tylko jeden z was przejdzie do finałowej grupy - zmartwiła się Alissa.
- Drugi zawsze może liczyć na dziką kartę.
- Powodzenia - mruknął ozięble Allen. - Nie można polegać wyłącznie na szczęściu i liczyć, że spośród wyeliminowanej grupy padnie właśnie na ciebie.
- Świetnie - odezwał się Freddy, nie tracąc swojej pewności siebie. - Nareszcie coś zacznie się dziać.
Josh nie był tego taki pewien. O wiele pewniej czułby się w pojedynku z Kylem, albo Alissą, których zdążył poznać i wiedział czego może się po nich spodziewać. Freddy był dla niego czystą kartą. Nie potrafił przewidywać jego ruchów i strategii. Wiedział jedynie, że jego przeciwnik walczy bezwzględnie i nie cofnie się przed niczym, aby wygrać.
- A ja? - przypomniał o sobie Kyle.
- Ty w czwartej, a ja w... - przeszukała listę. - Szósta.
- A McIntyre?
- Chwilę - odparła zniecierpliwionemu koledze. - Robin jest w siódmej. To znaczy, że żadne z nas nie spotka się z nim w półfinale.
- Przejdę się - oświadczył Josh, nakładając na siebie kurtkę.
- Iść z tobą? - zwrócił się do niego Kyle.
- Nie, chciałbym pobyć sam - stwierdził, zmęczonym głosem.
Po tych słowach opuścił pokój i zbiegł po schodach na parter, aby po chwili znaleźć się na chodniku przed motelem. Rozejrzał się w obie strony. Na ulicy było pusto. W końcu wziął głęboki oddech i usiadł pod płotem. Chciał przez moment pomyśleć o pojedynku i rozważyć, jakie pokemony mógłby wykorzystać przeciwko mrocznym stworom Freddy'ego.
- Typ mrok... Ty mrok... - zastanawiał się. - Do ostatniej rundy na pewno użyję Warrena. Ciekawe, jak czuje się Carrie? - rzucił pytanie w próżnię. - Nie chce mi się nawet myśleć o jutrzejszej walce.
- Josh, to ty? - usłyszał.
Chłopak od niechcenia spojrzał na mężczyznę stojącego tuż przed nim.
- Cześć, synku - przywitał się starszy mężczyzna.
Allen zaniemówił. Instynktownie powstał z ziemi i uścisnął ojca.
- Tato, co tu robisz?
- Wróciłem, gdy tylko dowiedziałem się o tym, że zakwalifikowałeś się do turnieju Jhnelle.
- Mama nic mi nie mówiła, że wracasz - powiedział z lekkim wyrzutem.
- To miała być niespodzianka. Z resztą zobaczymy się z nią i Carrie jutro po twoim meczu - obiecał. - Chcesz powiedzieć, że przyjechaliście tutaj wszyscy? - spytał uradowany miłą niespodzianką Josh.
Uśmiech z twarzy Steve'a Allena zniknął, ustępując zakłopotaniu. Jego syn szybko pojął, że coś jest nie tak. W zdenerwowaniu czekał na odpowiedź ojca.
- Carrie miała silny atak - przyznał.
Josh zamarł na moment. Czuł jak jego serce uderza coraz silniej. Zupełnie jakby chciało wyrwać się z jego piersi. Nogi zaś ugięły się pod nim w oczekiwaniu na dalsze słowa ojca. Wyprzedzając odpowiedź pana Allena, drżącym głosem zapytał:
- Ale nic jej nie jest? Nic?
- Przewieziono ją do szpitala w Dayvillage.
- Jest tutaj?! Możemy iść do tego szpitala.
Ojciec spojrzał na zegarek i skwasił się.
- Pójdziemy jutro, zaraz po twoim meczu - przyrzekł. - Zgoda?
Josh nie miał większego wyboru, jak tylko przytaknąć.
- Ale chyba nie jest jeszcze tak późno, aby nie wybrać się do jakiegoś lokalu na kolację - stwierdził ojciec.
- Jasne, że nie - odparł i obaj ruszyli wąskim chodnikiem w stronę centrum miasteczka. - Główna nagroda w turnieju to sto tysięcy - zaczął opowiadać syn. - Gdybym wygrał, to moglibyśmy kupić te lekarstwa.
- Wiem - westchnął Steve. - Nie zarobiłem zbyt wiele, ale starczy na miesiąc leczenia.
- Miesiąc to za mało - stwierdził Josh.
- Tak, ale i tak nie mamy pojęcia, czy te lekarstwa są skuteczne. Pozostaje nam wierzyć, że stanie się jakiś cud.
- Cud nie jest nam potrzebny. Z Kylem i Alissą powinienem sobie poradzić. Najgorzej będzie, jeśli stanę do walki z McIntyre, ale poradzę sobie. Wystarczy, że wygram jutro... - oświadczył, spoglądając w granatowe, bezgwiezdne niebo.
***

Grupa, w której znaleźli się Josh i Freddy rozpoczęła pojedynki na stadionie południowym. Na pierwszą walkę Allen przygotował sobie Coldqueen, Sunleaf oraz Ringrock. Wygrywając dwie pierwsze rundy zapewnił sobie awans do następnej rundy. Potem nastąpiła przerwa. Chłopak udał się szybkim krokiem do szatni trenerów, gdzie mógł złapać oddech. Wyciągnął z plecaka kolejne trzy kule oznaczone różnokolorowymi naklejkami.
- Warren, Crabdart i Birijoku... - wyliczył pokemony. - Nie zawiedźcie mnie.
Jego wzrok utkwił w plakacie ligi, na którym chłopak przypominający stereotypowego trenera z drwiącym uśmieszkiem mówił: "I ty możesz być taki jak ja".
- W kolejnej walce naprzeciw siebie zmierzą się Freddy oraz Josh - usłyszał szorstki głos, dobywający się z głośników.
Josh ocknął się nagle. Wydawało mu się, że dopiero przed momentem wyszedł na przerwę. Szybko spojrzał na zegarek. Minęło czterdzieści pięć minut od momentu jego zejścia z areny. Wpatrując się w plakat musiał stracić poczucie czasu. Bardzo szybko pobiegł do wejścia na pole pojedynków. Gdy się pojawił rozbrzmiały okrzyki i hałasy dopingujących. Allen nieśmiało podniósł głowę, aby zobaczyć jedynie światła fleszy. Nigdzie nie potrafił dostrzec znajomych twarzy. Pierwszą osobą, którą rozpoznał po wejściu na arenę był jego przeciwnik.
- Gotowy? - spytał Freddy.
- Gotowy.
- Pojedynek trzy na trzy. Aby zakwalifikować się do pojedynku o wyjście z grupy należy wygrać dwie walki. Po każdym wycofaniu pokemona następuje nowa runda - wyrecytował sędzia. - Zaczynajcie!
Freddy bez wahania sięgnął po pierwszą kulę i rzucił ją przed siebie. Blokada na urządzeniu zwolniła się, wypuszczając z wnętrza czerwone światło. Na polu pojawiło się dziwaczne, latające stworzenie. Miało czarne skrzydła i jedną kurzą nogę, która wyrastała z brązowego oka.
Przed wybraniem pokemona, Josh zeskanował przeciwnika pokedexem.
- Apeltale - pokemon magiczny. Jego specjalnością jest rzucanie uroków i klątw. W zależności od miejsca występowania jego siatkówka ma inny kolor. Najpospolitsza jest brązowa, a najrzadsza zielona.
- Birijoku, wybieram cię! - zawołał, wypuszczając pokemona.
Poke-ptak wzbił się w powietrze, aby już po chwili sfrunąć do poziomu swojego przeciwnika.
- Musimy pokonać go jak najszybciej - oznajmił Allen.
- Birio! - zgodził się pokemon, co wywołało uśmiech u Freddy'ego.
- Z czego się cieszysz?
- Myślisz, że możesz mnie pokonać szybko?
- Raz już zwyciężyłem cię z Kylem - przypomniał mu walkę o odznakę.
- Zwyciężyłeś, czy może to ja dałem się pokonać? - zasugerował mu.
Josh nie miał zamiaru dłużej dyskutować. Swoją całą uwagę przerzucił na Birijoku:
- Atak powietrzny!
Ptak zaczął trzepotać skrzydłami. Powstały w ten sposób wiatr odepchnął Apeltale do tyłu. Słabe skrzydła mrocznego stwora nie mogły równać się z jednym z najsilniejszych powietrznych pokemonów.
- Mamy go! - zawołał pewny siebie Josh. - Teraz, szybki atak!
Birijoku ruszył na przeciwnika z zawrotną szybkością.
- Nigdy mnie nie lekceważ - mruknął Freddy. - Unieruchomienie.
Oko Apeltale zaczęło świecić. Pokemon Allena zatrzymał się w powietrzu jakby sparaliżowany silnym zaklęciem.
- Birijoku, spróbuj uciec.
- Birjo!
- Doskonale - były regulator oznajmił z szyderczym uśmiechem. - Teraz mroczne skrzydło.
Apeltale wziął rozbieg i z całej siły uderzył w Birijoku. Poke-ptak upadł na ziemię.
- Birijoku niezdolny do walki - ogłosił sędzia. - Punkt dla Freddy'ego i jego Apeltale.
Josh opuścił wzrok na ziemię. Musiał się dobrze zastanowić. Potrzebował zwycięstwa, aby zremisować.
Do drugiej rundy użył Warrena. Ognisty królik był z nim najdłużej. Jako jedyny z wszystkich pokemonów Josha, nie przegrał walki ani razu.
- A więc Warren - westchnął Freddy, odwołując Apeltale. - Mój wybór nie powinien cię zaskoczyć. Scarecrow, idź!
Naprzeciwko Warrena pojawił się strach na wróble.
- Pozwolisz, że teraz ja zacznę - powiedział ze spokojem Freddy. Były regulator kontrolował emocje i zachowywał spokój. Był jak biała ściana, która nie zdradza swoich tajemnic. Dodatkowy komfort dawała mu presja pod jaką walczył Josh. Freddy wiedział, że denerwując się, łatwiej jest popełnić błędy.
- Rzut kosą, Scarecrow!
Strach na wróble złapał za kosę i zamachnął się. Kosa niczym bumerang poleciała w stronę pokemona Josha. Królik wyminął ją, ale ta niczym kierowana nieczystą siłą zawróciła w jego stronę. Warren zaczął uciekać przed ostrym przedmiotem po całej arenie.
- Kosa jest kontrolowana przez moc Scarecrowa - wyjaśnił Freddy. - Wróci do niego dopiero, kiedy uderzy w coś.
Warren odskoczył do tyłu. Ostrze kosy zatopiło się w ziemi. Strach na wróble szybko doskoczył do niego i spróbował wyciągnąć je.
- Miotacz ognia - nakazał Josh.
Warren wystrzelił płomień w stronę mocującego się z kosą pokemona. Strach na wróble w ostatniej chwili wyminął atak. Ogień pochłonął kosę, która na moment zniknęła w płomieniach.
- Doskonale! - ucieszył się Allen. - Jeszcze raz uderz w kosę!
Pokemon ponownie użył tego samego ataku. Tym jednak razem był on wymierzony w magiczny atrybut pokemona. Cios wyciągnął palącą się kosę wraz z kawałkiem stadionu. Główną właściwością przedmiotu było to, że po zderzeniu z czymkolwiek (w tym wypadku z areną) zawsze wracała do swojego właściciela. Rozpędzona i płonąca uderzyła w Scarecrowa. Ogień przeszedł na stracha na wróble w kilka sekund.
- Scarecrow! - podniósł głos Freddy.
Nie mógł jednak nic zrobić. Ogień był potężniejszy od niego.
- Zwycięzcą walki zostaje Warren - ogłosił sędzia swoim nieczułym głosem przypominającym lektora w jednej z oper mydlanych liczących kilkaset odcinków. - Remis. Ostatnia runda zdecyduje o tym kto zawalczy o miejsce w finałowej siódemce!
- Nieźle - mruknął Freddy, z którego twarzy nie schodził uśmiech. - Podoba mi się ta walka.
Josh nic nie odpowiedział. Lubił wyzwania i walki z bardzo silnymi przeciwnikami. Podczas podróży chętnie zdobywał doświadczenie i walczył z chociażby regulatorami, ale tym razem było inaczej. Zbyt wiele ryzykował.
- Mnie też - przyznał po chwili.
- Nareszcie - westchnął Freddy. - Już myślałem, że tylko ja się dobrze bawię. Mój ostatni pokemon to Dreammaster!
- Crabdart, wybieram cię!
To był drugi pojedynek mrocznej lalki z krabem. Pierwszy raz oba pokemony starły się ze sobą podczas walki o odznakę na Black Moon Island.
- Zaczynajmy zabawę - westchnął Freddy, próbując objąć wzrokiem całą arenę. Dreammaster, zamknij swojego przeciwnika w strefie koszmarów.
Szmaciana lalka zaczęła roztaczać z siebie granatowe światło, które przybierając konsystencję mgły, wolno pokrywało całą arenę.
- Crabdart, kop!
Krab posłusznie zaczął uderzać ogromnymi szczypcami w ziemię, tak, aby wykopać w niej dół, a następnie zniknąć w nim.
- Twoje ataki nie wyrządzą krzywdy Crabdartowi, jeżeli będzie ukrywał się pod ziemią.
- Niech się ukrywa... - oznajmił z pogardą Freddy. - To ci się na wiele nie zda. Aura ciemności przenika przez ściany. To tylko kwestia czasu, aż dosięgnie twojego pokemona.
Crabdart nie miał zamiaru oczekiwać z założonymi szczypcami. Znienacka wyskoczył spod ziemi, uczepiając się pleców Dreammastera. Oba pokemony przewróciły się. Lalka rzuciła kraba z pleców i posłała w jego stronę kilka pocisków czarnej energii. Krab przyjął pozycję obronną i odbił wszystkie. Po tym ruchu jego ciało zaczęło wydzielać z siebie jasną energię. Josh zmarszczył brwi próbując zrozumieć, co dzieje się z jego pokemonem. Gdzieś na arenie rozległy się okrzyki: "ewolucja".
- Tongs! - ryknął ogromny krab.
- Crabdart ewoluował w Crabtongs - stwierdził zdumiony Allen.
Rozbrzmiały okrzyki i brawa.
Drobny pokemon znacząco urósł. Jego ciało przykrywała brązowa muszla, pozbawiona kolorowych wzorów, wyglądająca na znacznie solidniejszą i twardszą od wcześniejszej. Na środku skorupy znajdowała się zaś ogromna rozgwiazda. Poza tym Crabtongs wyglądał bardzo zbliżenie do swojej poprzedniej formy.
- Crabtongs - zawołał, nie zastanawiając się. - Bąbelkowy promień.
Dreammaster zatrzymał atak.
- To jeszcze nie wszystko! - zawołał bojowo Allen. - Uderzenie szczypcami!
Pomimo ogromnej masy ciała, Crabtongs poruszał się bardzo szybko. Niczym pociąg rozpędzał się i nabierał siły ataku.
- Chyba nie liczysz, że takim czymś mnie zatrzymasz? - mruknął zawiedziony Freddy. - Walczyło się z tobą bardzo dobrze - ciągnął - jesteś bardzo dobrym zawodnikiem, ale nie potrafisz zwyciężyć nawet mnie, a chcesz konkurować z Robinem?
Josh nie słuchał.
- Zrobiłeś co mogłeś, ale to za mało - przyznał, a następnie zwrócił się do swojego pokemona. - Dreammaster, użyj mrocznej kuli.
Lalka skumulowała energię w prawej dłoni i wyrzuciła czarną kulę. Atak zderzył się z rozpędzonym Crabtongiem. Energia rozprysła się na wszystkie strony. Zapadła cisza. To był koniec pojedynku. Josh i Freddy spoglądali na środek areny. Josh nie słyszał krzyczącej publiczności, ani plakatów mających dopingować zawodników. Widział tylko swojego pokemona i pokemona przeciwnika. Dopiero po chwili dotarł do niego głos sędziego.
- Stosunkiem dwie wygrane do jednej przegranej walki. W czwartej rundzie turnieju Jhnelle odpada - pauza - Josh Allen. Do następnej rundy przechodzi Freddy.
Josh upadł na kolana.
- Nie... Nie... - mówił do siebie. - To nie może być koniec.
_________________________________
Dex:  9, 49, 90