***
- Kyle? - usłyszał za plecami.
Tuż za nim stał Josh Allen. Miał na sobie czarną koszulkę z krótkim rękawkiem i ciemne spodnie. Na jego ramieniu wisiała zaś szara torba.
- Idziesz na pojedynek? - spytał.
- Tak... - odparł niepewnie Kyle. - A ty?
- Też - skinął głową. - Arenę otwierają dopiero o dwunastej - powiedział spoglądając na swój zegarek.
- Myślałem, że już dawno jesteś po pojedynku z mistrzem - zdziwił się Daniels.
- Miałem walczyć z nim już wczoraj, ale przez tę burzę była nieczynna - wyjaśnił pokrótce.
W tym samym momencie rozległ się hałas. Metalowe drzwi zaczęły cofać się. Wejście stało przed trenerami otworem.
- Chodźmy - powiedział stanowczo Allen.
W przeciwieństwie do swojego rywala chciał mieć już walkę za sobą. Wyczekiwał starcia z liderem od dawna.
W ciasnym i nieoświetlonym holu stał Scotty. Widząc zbliżających się trenerów wyszedł im na spotkanie.
- To ty... - zdziwił się widokiem swojego przeciwnika z ubiegłej nocy.
Kyle nie odezwał się słowem.
- Lider zaprasza - dodał ze spokojem.
Trenerzy ruszyli za Scottym w głąb korytarza, który z każdą chwilą wydawał się ciemniejszy i ciaśniejszy.
- Spodziewa się nas? - spytał Josh, zmarszczywszy brwi.
- Tak, śledzi wasze poczynania od dłuższego czasu.
Chłopcy zmieszali się.
- Śledzi nas? - podjął temat Josh.
- Tak, mój mistrz interesuje się wszystkimi dobrze rokującymi trenerami. Na przykład ty... - zwrócił się do Allena. - Syn lidera z Boheme City - powiedział, nieświadomie myląc Josha z Kylem.
- Ja? Dlaczego myślisz, że jestem synem lidera?
- Jesteś ambitny, pracowity, walczysz na bardzo dobrym poziomie - oświadczył.
Josh uśmiechnął się tylko widząc rumieniącego się ze złości Kyle'a.
- Nie powiem... Tutejszy lider zna się na ludziach - zażartował.
- Rzeczywiście. Rewelacyjne rozeznanie - odezwał się urażony Daniels. - Mocny jest ten twój mistrz? Szukałem o nim informacji, ale nic nie mogłem znaleźć, ani słowa na oficjalnej stronie ligi, ani na fejsie...
- Lider chroni swoją prywatność. Jest geniuszem walki - oświadczył krótko Scotty. - Od uderzenia twojego pokeballa w ziemię kontroluje przebieg pojedynku. Być jego uczniem to wielki zaszczyt, ale nie przejmujcie się. I tak pewnie nie będziecie z nim walczyć. Lider rzadko kiedy przyjmuje wyzwania. Wyzywający trenerzy zwykle walczą z jego uczniami o odznakę - wyjaśnił zasady.
- Bez sensu... - mruknął Josh. - Dla mnie to zwykły brak szacunku do trenera, który trenuje po to, aby wyzwać lidera, a nie początkującego ucznia.
- Brak szacunku? - zaśmiał się Scotty. - Raczej pójście wam na rękę. Wątpię, czy w Jhnelle jest wielu trenerów, którzy mogą umiejętnościami równać się z panem McIntyre.
- Co powiedziałeś? - przerwał mu Josh.
- Robin McIntyre? Chodzi ci o Robina? On jest liderem? - pytał ogłupiony Kyle.
- To tu - powiedział Scotty, stając przed wejściem na arenę. - Nie życzę powodzenia - dodał z uśmieszkiem.
Kyle i Josh niepewnie weszli na arenę. Ogromne lampy rozświetliły stadion. Pole walki było gigantyczne. Żaden z nich nie pojedynkował się jeszcze na tak dużej przestrzeni.
- Niesamowite... - mruknął Daniels, na moment zapominając o mistrzu.
- Dzień dobry - ciszę przerwał Robin McIntyre.
Był to mężczyzna około czterdziestki. Średniego wzrostu brunet o mocnym zaroście ubrany w jasne spodnie i granatową koszulę na guziki, zapiętą pod samą szyję.
- Dzień dobry - odpowiedział Josh.
Wiedzieli, że jest on zleceniodawcą regulatorów, rozumieli, że poszukuje dwóch legendarnych pokemonów w celu uzyskania boskiego nektaru, ale dopiero dzisiaj mogli spojrzeć sobie w twarz.
- Kyle, prawda? - spytał Robin, kierując wzrok na Danielsa.
Chłopak skinął głową.
- Wyrosłeś... Pamiętam, jak stawiałeś pierwsze kroki, a dziś wyzywasz mnie na pojedynek - mówił z dziwną ekscytacją w głosie.
- O czym on mówi? - spytał Allen.
- Pochodzi z Corella Town - odparł Daniels. - Był trzecim trenerem obok mojego taty i profesora Hardinga wyruszającym z Akademii Pokemon.
- I mówisz mi o tym dopiero teraz?
- To nie istotne. Detal z przeszłości.
- Detal? Myślałem, że... - zawahał się i aby nie użyć zbyt mocnego słowa powiedział - że siedzimy w tym razem.
Kyle nic nie odpowiedział. Zrobiło mu się głupio. Słowem nie wspomniał Allenowi i Christeensen o powiązaniu Robina z jego ojcem i profesorem. Wtedy nie wydało mu się to, aż tak istotne, a przynajmniej z jego punktu widzenia. Henry nie powiedział mu nic poza tym, że znali się z czasów szkolnych.
- Nie byliśmy tylko rywalami. Ja, Dennis i Henry byliśmy nierozłączni. Żyliśmy tym samym życiem - zamyślił się McIntyre. - Mam pomysł! Jestem ciekawy jak to jest z waszą dwójką. Łączy was wyłącznie rywalizacja, a może wspólny cel? Proponuję wam walkę w debla. Wy dwaj kontra mój najlepszy trener.
- Czy to konieczne? Mamy jakiś inny wybór? - zaczął Josh, któremu nie uśmiechała się walka u boku Kyle'a.
Allen nigdy nie lubił walk drużynowych. O ile prowadząc dwa pokemony radził sobie całkiem nieźle, tak współpraca z innym trenerem nie dawała mu możliwości pełnej kontroli, tego co dzieje się na boisku.
- Macie. Możecie wyjść stąd bez odznaki i wrócić za miesiąc jak zmądrzejecie - postawił twarde warunki.
- Walczmy - powiedział suchym głosem Josh.
Robin wyciągnął z kieszeni spodni telefon.
- Niech przyjdzie - powiedział do słuchawki i rozłączył się.
Po kilku chwilach z drzwi po lewej stronie wyłonił się Freddy. Chłopak spojrzał na stojących w rogu Josha i Kyle'a, po czym podszedł do lidera.*
- Będziesz walczył za mnie - lider zwrócił się do siedemnastolatka.
Freddy raz jeszcze spojrzał na swoich przeciwników. Spotykali się już kilkakrotnie, ale nie mieli okazji na walkę, która mogłaby sprawdzić ich poziom.
- Z przyjemnością - skinął głową Freddy i wbiegł na miejsce dla trenera.
Josh i Kyle wolno ruszyli na swoje miejsca.
- Możemy wygrać, ale musisz mnie słuchać - mruknął pod nosem Josh. - Użyjesz Falcona.
- Co? Chciałem Arise - odparł niezadowolony.
- Jeśli się mylę to wyprowadź mnie z błędu, ale Falcon jest najsilniejszym pokemonem w twojej drużynie zaraz po Arise, prawda? Tyle że masz go znacznie dłużej, a więc będzie ci łatwiej kontrolować go podczas walki.
- Moglibyśmy zaryzykować i...
- Nie, Kyle, proszę cię. To ważna walka i musimy ją wygrać - przerwał mu.
Daniels nie kłócił się. Wiedział, że Allen jest lepszym trenerem niż on, a podwójna walka była szansą na zdobycie odznaki. Postanowił nie protestować.
- Wybieram cię, Falcon!
- Crabdart!
Pokeballe uderzyły o ziemię wypuszczając z wnętrza sokoła i kraba z potężnymi szczypcami.
- Scarecrow i Dreammaster - zawołał, wypuszczając z rąk dwie czarne kule.
Naprzeciw pokemonów Danielsa i Allena pojawiły się stwory przypominające sylwetką ludzkie postaci. Dreammastera mieli okazję poznać już w Townview, kiedy ten uwięził dzieci w świecie koszmarów, drugi wyglądał jak strach na wróble. Miał na sobie spłowiałą kurtkę i spodnie, z których wystawało siano. Brązowy łeb wyglądał jak pozszywany z różnych szmat, nakryty był przez słomkowy kapelusz. W prawej łapie w dziwny sposób wychodzącej z kurtki dzierżył kosę.
Josh nie spuszczając wzroku z pokemona sięgnął po pokedex. Urządzenie przemówiło:
- Scarecrow. Jedna z możliwych ewolucji Nine, w którą może rozwinąć się jedynie w dzień, czując silną złość. Pokarm dla niego stanowią ludzkie lęki. Jego atrybutem jest kosa, której ostrze podwyższa możliwości jego ataku.
- Musimy uważać - stwierdził Allen.
Daniels skinął głową.
- Falc...
- Szczypce, Crabd...
Krzyknęli w tym samym momencie. Pokemony spojrzały na trenerów nie rozumiejąc polecenia.
Freddy zaśmiał się.
- Problem z kolejnością wykonywania poleceń? Widać, że jeszcze nigdy nie walczyliście razem. Zapowiada się ciekawe starcie.
- Który pierwszy? - rozzłościł się Kyle.
- Ja, potem ty - poinstruował go towarzysz. - Crabdart, ostre szczypce.
- Falcon, podniebny atak.
Podopieczny Josha ruszył w stronę przeciwników, jego szczypce zaczęły świecić. Po chwili zbierania energii wypuścił z nich ostre promienie, które w zetknięciu z przeciwnikiem wybuchały. W tym samym momencie sokół Danielsa wzbił się w powietrze, aby po chwili ostro pikować w dół. Oba pokemony wybrały sobie za cel Scarecrowa.
- Cholera! - przestraszył się Allen. - Nie możemy atakować tego samego! Crabdart, wycofaj się!
Było za późno. Krab wypuścił swój atak ze szczypiec.
Doszło do zderzenia ataków Crabdarta z Falconem tuż przed pokemonem Freddy'ego. Sokół posłużył strachowi na wróble jako tarcza ochraniająca go przed ciosem drugiego z przeciwników, który w momencie wybuchu został odrzucony do tyłu. Podopieczni Josha i Allena odnieśli pierwsze rany.
Robin pokręcił jedynie głową, po czym dodał:
- Drugi, istotniejszy błąd. Nie uzgodniliście żadnej taktyki przed walką. Dzięki czemu "weszliście sobie w drogę".
Na szczęście Crabdart, podobnie jak Falcon, był zdolny do dalszej walki. Josh zacisnął zęby. Czuł jak odznaka oddala się od niego.
- Ja biorę na siebie Scarecrow, a ty i Falcon Dreammastera - postanowił.
- Dobra - mruknął Freddy. - Mieliście dosyć czasu. Mój ruch! Scarecrow, kosa.
Strach na wróble zamachnął się, rozpędzając przeciwników na boki. Na środek areny wskoczył Dreammaster. Skierował łapę w dół, tworząc wokół siebie czarny krąg.
- Co to jest?! - zaniepokoił się Kyle.
- Energia koszmarów sennych - wyjaśnił mu Freddy. - To najsilniejszy atak Dreammastera. Wchłania wszystko, co napotka na swojej drodze. Jeśli coś znajdzie się w jej zasięgu od razu traci siłę. Z każdą chwilą będzie się ona powiększała. Tak długo, aż nie wchłonie waszych pokemonów.
- Robi się nieciekawie... Musimy uważać, żeby nie wpaść w tę czarną dziurę. Crabdart, bąbelkowy promień.
Krab wypuścił z pyszczka bańki, które skutecznie zostały zniszczone przez kosę Scarecrowa. Falcon wzbił się w powietrze. Z lotu ptaka czarna dziura wyglądała znacznie groźniej. Powoli wypełniała całe pole zostawiając skrawki przestrzeni jedynie po bokach stadionu.
- Raz jeszcze bąbelkowy promień!
W momencie, gdy Scarecrow odpierał atak Crabdarta, od tyłu nadleciał pokemon Danielsa. Niestety nim zdołał uderzyć w stracha na wróble został zepchnięty z drogi przez Dreammastera.
Sokół uderzył w czarną energię rozprzestrzeniającą się na polu walki.
- Hłłłłaaadda! - zaskrzeczał latający stwór.
- Dobra sztuczka, ale to za mało, aby mnie pobić - westchnął Freddy. - Chyba szykuje nam się powtórka z historii - przyznał przypominając sobie poprzednie starcie z Kylem w Townview.
Falcon uderzał ogromnymi skrzydłami, aby odepchnąć się od pochłaniającej go, czarnej energii.
- Zepchnij go do środka, Dreammaster - nakazał regulator.
- Nie tak prędko! - wciął się Josh. - Pomóż Falconowi.
Potężne szczypce złapały sokoła za skrzydło i wyciągnęły go z czarnej energii. Poke-ptak wziął oddech. Walka z energią koszmarów pozbawiła go sporo sił, ale musiał walczyć dalej. Nie chciał, aby ten pojedynek skończył się, tak jak poprzedni, w którym Dreammaster złamał mu skrzydło.
- Musimy zaryzykować - stwierdził Kyle.
- Co chcesz zrobić?
- Walka na ziemi nic nam nie da. Miałeś rację, abym użył Falcona. To on zakończy pojedynek - Falcon użyj tornada.
Sokół ponownie wzbił się w powietrze. Zaczął robić koła nad polem, coraz szybciej i szybciej. Wokół niego powstała trąba powietrzna sięgająca pod sam sufit pomieszczenia.
- Falcon jest w środku? - spytał Josh.
- Tak, wewnątrz nic mu nie grozi, a przy okazji w pełni kontroluje ruch trąby powietrznej - wyjaśnił Daniels.
Niszczycielska siła z ogromną siłą przetoczyła się przez arenę zabierając wszystko, co znalazło się na jej drodze. Momentem kulminacyjnym było wejście do czarnej energii wytworzonej przez Dreammastera. Będąc w jej wnętrzu Falcon użył ataku powietrznego cięcia, niszcząc tym samym jądro koszmarów. Nastąpił wybuch. Energia koszmarów eksplodowała rozpływając się w powietrzu.
- Co się dzieje?! - zawołał Freddy, szukając na arenie walk swoich pokemonów.
Jego podopieczni leżeli nieprzytomni za liniami boiska. Crabdart leżał na środku pola. Jego ogromne skrzypce wbiły się w ziemię i w ten sposób ochroniły go przez "zdmuchnięciem" z pola walki. Zmęczony krab wstał i rozejrzał się po pustym polu. Tuż obok niego wylądował Falcon.
- Dreammaster i Scarecrow są niezdolni do walki - ogłosił suchym głosem Robin. - Zwycięzcami pojedynku są Crabdart i Falcon.
Kyle przyklasnął.
- Tak! Witaj turnieju Jhnelle!
Freddy zawrócił swoje pokemony do ich kul i bez słowa zszedł z pola walki. Josh odetchnął z ulgą, wiedząc, że ich pojedynek zakończył się sukcesem.
- Miałeś dobry pomysł - przyznał Allen. - Zrobiłeś duże postępy.
- Nie mogę doczekać się mistrzostw - powiedział McIntyre, podchodząc do chłopców. - Będziecie ciekawymi finalistami. Jeśli nie wpadniecie na siebie w czasie rund eliminacyjnych to zapewne spotkacie się w pierwszej ósemce - po tych słowach wręczył im odznaki w kształcie księżycowego sierpa.
***
Późnym popołudniem chłopcy opuścili centrum pokemon, kierując się na statek płynący do Valesco Town.
- Nadal nie mogę w to uwierzyć - przyznał Josh. - Falcon zadziałał bezbłędnie.
- Przesadzasz - mruknął Kyle - ale zgodzę się... Jak na improwizację poszło całkiem nieźle.
- Chwila... Chcesz mi powiedzieć, że nigdy wcześniej nie korzystałeś z takiej kombinacji ruchów?
Daniels wzruszył ramionami.
- Nie mieliśmy wiele do stracenia. Przegrywaliśmy, a więc zaryzykowałem.
- Jak tylko dotrzemy do Valesco, zadzwonimy do profesora - zmienił temat Josh. - On musi nam powiedzieć coś o tym całym McIntyre.
- Nie będzie nic wiedział.
- Może i nie wie, dlaczego Robin chce zdobyć Underpierota i Pierota, ale być może dopowie coś do tego, co my już wiemy.
- Może.
***
Robin McIntyre siedział w swoim gabinecie. Niemal mechanicznymi ruchami uderzał palcami w klawiaturę, która wydawała z siebie pojedyncze dźwięki. Był niczym maestro tworzący melodię. Jego spokój przerwało wejście Freddy'ego. Regulator bez słowa zajął miejsce naprzeciwko jego biurka. Robin przerwał pisanie i spojrzał na chłopaka pytająco.
- Słucham?
- Nie, to ja słucham - poprawił go Freddy. - Dlaczego kazałeś mi położyć walkę?
- Nie miałem interesu w tym, aby weryfikować umiejętności tej dwójki. Dopiero na mistrzostwach okaże się, ile tak naprawdę są oni warci - wyjaśnił, wracając do pisania.
***
21 lipca 1991
Urodziny Kyle'a trwały w najlepsze. Ralphie czuł się znudzony. Od dłuższego czasu spoglądał na tarczę zegarka. Nie umiał jeszcze określać godziny, ale dostrzegał przesuwającą się strzałkę. Czterolatek wstał od stołu i przeszedł się do okna. Zastanawiał się, czy którykolwiek z kotków, które spotkał w szopie wypiły mleko. W końcu poszedł do kuchni, gdzie siedziały ciocia Betty i mama.
- Idziemy do domu? - zaczął marudzić.
- Wiesz, że nie - odparła matka. - Nocujemy tu dzisiaj.
Do Lakeside było bardzo daleko. Wyjeżdżając z Corella Town późnym popołudniem nie dotarliby do domu przed świtem.
- Gdzie jest tata?
- U profesora Poplara - odpowiedziała Natalie.
- Po co?
- Nie wiem.
- Kiedy wróci? - pytał zrezygnowany.
- Niedługo.
- Pójdę po niego! - ogłosił znajdując w głosie nowe siły.
Nie czekając na odpowiedź matki, czterolatek wybiegł z domu.
- Ralph! Zaczekaj! - zawołała Natalie. - Nie idź sam!
Chłopiec był już na ogródku. Chociaż słyszał krzyczącą mamę, świadomie zignorował jej zakaz. Lubił pokemony i liczył, że w laboratorium będzie mógł pobawić się z nimi. Biegł przez ogródki i łąkę, bo to była najszybsza droga. W końcu jego oczom ukazał się budynek należący do profesora Poplara. Ucieszył się. Drzwi wejściowe były otwarte na oścież, co oznaczało, że ktoś jeszcze pracuje w części laboratoryjnej. Ralpie śmiało pomaszerował do wnętrza.
***
- I co myślicie o tym? - rzucił pytanie Dennis.
- Prawdą jest, że coś pojawiło się w Jhnelle - stwierdził Robin.
- I atakuje ludzi - stwierdził Henry. - Słyszeliście, jak profesor wyrażał się o tym pokemonie. "Doskonały", "dąży do celu"... - zacytował Poplara.
- Będzie dobrze - stwierdził optymistycznie Harding. - Będziemy przygotowani do walki z tym stworem.
- Nawet nie wiemy jak się nazywa - zakpił Robin.
- Profesor powie nam w odpowiednim czasie. Nie chcę o tym dzisiaj myśleć. Mój syn ma urodziny i to jest dla mnie ważniejsze - uciął Henry.
Przy furtce wyczekiwała na nich Natalie. Widząc zbliżających się przyjaciół, wyszła im na spotkanie.
- Nie ma z wami Ralphiego? - zaczęła zaniepokojona.
- Nie, a co? - odparł jej mąż.
- Wyszedł po ciebie.
- Pewnie szedł na skróty przez ogródki - stwierdził Dennis, spoglądając na pole oddzielające osiedle od laboratorium.
- Pójdę po niego - oświadczył McIntyre.
Gdy pozostali wrócili na imprezę urodzinową, Robin cofnął się do laboratorium. Szedł ze wzrokiem wbitym w ziemię. Głowę podniósł dopiero, kiedy z daleka ujrzał zarys laboratorium. Widział je jeszcze tylko kilka sekund. Potem nastąpiła eksplozja. Okna wystrzeliły, a ściany od wewnątrz rozerwał ogień. Ogromne płomienie otaczały laboratorium niczym chwasty otaczające zaniedbany ogród, a nad nimi uniosła się chmura czarnego dymu.
Robin stał w bezruchu, czując jak uginają mu się nogi. Nie słyszał wybuchu, ani krzyków zbiegających się gapiów. Stał tam i wzrokiem szukał Ralphiego, który z pewnością wyszedł już z laboratorium i przyglądał się pożarowi. W końcu ruszył do przodu i niby przytępiony krążył pytając:
- Czy ktoś widział Ralpha? Mój syn. Cztery lata. Szedł do laboratorium - mówił, co chwila robiąc pauzę, aby złapać oddech.
Następne godziny gaszono pożar laboratorium, który miał przejść do historii miasta. Betty, Henry i Dennis spoglądali na laboratorium z przerażeniem i smutkiem. Mogli jedynie wyobrażać sobie, co przeżywają rodzice Ralphiego. Robin stał na baczność, kurczowo ściskając rękę Natalie. Kobieta nie lamentowała. Wpatrywała się w mur gapiów i oddychała wolno, pozwalając, aby po jej policzkach płynęły łzy. Nie wierzyli, że ich syn mógł znajdować się w laboratorium. Po prostu byli zdenerwowani jego "chwilową" nieobecnością.
W końcu nad zgliszczami unosił się jedynie szary dym i popiół.
- Podejrzewamy, że wszystko zaczęło się od wybuchu jakichś środków chemicznych, ale nie możemy wykluczyć innych możliwości - relacjonował jeden ze strażaków.
- Jakich? - pytał dziennikarz.
- Podpalenie.
- Ofiary?
- W laboratorium nie było już pracowników. Mieszkał tam jedynie profesor Cornelius Poplar. Dowiedzieliśmy się, że w laboratorium mógł być także mały chłopiec. Na razie jednak nie znaleźliśmy żadnych śladów.
- Mamy! - zawołał strażak przeczesujący zgliszcza.
Robin przepchał się przez tłum i dobiegł do strażaka. Spod gruzów wystawała zwęglona rączka. Cofnął się widząc taki obraz. Ostrożnie odchylił belkę przysłaniającą resztę ciała. Twarzyczkę czterolatka przykrywała czerwona chusta, która jako jedyna uszła z płomieni. MccIntyre uklęknął i zaczął się krztusić.
- A... - wyjęczał, podnosząc ciało.
Ciało bez życia, chociaż dziecko pragnęło jeszcze żyć, poznawać świat, być z rodzicami, nie mogło. Nie oddychało, już nigdy nie będzie płakało, ani kochało swojej mamy. Odeszło.
- Nie!!! - wrzeszczała Natalie. Od tamtego momentu ciągle płakała.
Ojciec pogładził synka po policzku i zabrał zwęglone ciało na ręce. Tłum rozstąpił się, spoglądając na Robina niosącego syna na rękach.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz