czwartek, 24 lipca 2014

Rozdział 51: Pojedynek o wszystko

Na tydzień przed rozpoczęciem turnieju Jhnelle w telewizji pokazano pierwszą reklamę imprezy, w której prezentowali się zwycięzcy z ubiegłych lat. Jimmy leżał na dywanie przed telewizorem z głową uniesioną wysoko, zaś pulchnymi rączkami przesuwał po podłodze odznaki, które udało mu się wynieść z pokoju brata. Bardzo lubił się nimi bawić. Wtedy wyobrażał sobie, że należą one do niego. Obmyślał strategie pomocne w walce z liderami oraz kolejność zdobywania odznaczeń. Nie mógł się doczekać dnia, w którym zostanie trenerem jak ojciec i brat. Zabsorbowany oglądaniem telewizji zupełnie stracił poczucie czasu.
- Zabiję cię, Jim! - z rozmyślań wyrwał go głos Kyle'a. - Znowu ruszałeś moje rzeczy!
Siedmiolatek musiał nie zauważyć, kiedy ten wrócił do domu. Zwykle bardzo tego pilnował i odkładał odznaki brata tuż przed jego przyjściem.
- Maaaa! Maaaaa! Tata! - wpadł w panikę.
W progu pojawił się Kyle. Wyglądał na wściekłego; marszczył brwi, zaciskał pięść na klamce, a oczy iskrzyły ze złości. Jimmy zaczął pełzać na czworakach pod stół. Kyle nie miał zamiaru ścigać chłopca po pokoju. Ukląkł na podłodze i zabrał się za zbieranie odznak z podłogi.
- To nie jest zabawka! A co jak zgubisz? - warknął, coś na kształt pouczenia.
Do salonu wbiegła Diana. Chłopiec ośmielony widokiem matki wyszedł z kryjówki.
- Kyle! Dlaczego go straszysz? - burknęła Diana.
- Nie straszę - mruknął, nie podnosząc wzroku z ziemi.
- Chciałem się tylko pobawić - wyskomlał Jimmy. Mimo to nadal siedział obok stołu w obawie przed bratem.
- Co się stało, Kyle? - spytała starszego z chłopców.
- Zabrał moje odznaki - nie tyle wyjaśnił macosze, co poinformował ją.
Pierwszy syn Henry'ego nigdy nie obawiał się Diany, ani tego gdy podnosiła głos. Nie lubił jej.
- Nie zepsuje ci ich - stwierdziła.
- To nie znaczy, że może się nimi bawić - nie ustępował.
Do środka przez okno zajrzał Henry Daniels.
- Co to za hałasy? Słychać was, aż na ulicy.
- Gnom grzebie w moich rzeczach - chłopak wreszcie poskarżył się ojcu.
- Już tłumaczyłam - wtrąciła się Diana. - Nie popsuje ci tych odznak. Poza tym, pytał mnie o zgodę.
Młody Daniels cały gotował się w środku.
- Szkoda, że mnie nie zapytał! - podniósł głos, który do tej pory kontrolował. - Z resztą, dlaczego pozwalasz mu bawić się moimi rzeczami?
- Uspokójcie się wszyscy - westchnął Henry. - Po pierwsze, Kyle, nie wyrażaj się w ten sposób o bracie.
- To znaczy jak? - nie zrozumiał.
- Ma imię. Jim - przypomniał mu ojciec. - Po drugie, Jimmy - zwrócił się do młodszego z synów. - Powinieneś przeprosić brata.
Jimmy wstał z podłogi, nie podnosząc wzroku, aż wreszcie wystękał pod nosem:
- Przepraszam.
- Nie rozumiem, dlaczego jesteście do siebie tacy - dodał z niekrytą irytacją Henry. - Ja i wujek Rupert zawsze byliśmy zgodni. Jesteście braćmi i powinniście się wspierać, być zgodni, a nie złośliwi. Jeżeli kiedyś zabraknie wam rodziców, to będziecie mogli polegać wyłącznie na sobie.
- Akurat - skomentował krótko Kyle.
- Myślałem, że wspólna podróż nieco was zbliży, ale wydaje mi się, że jesteście jeszcze dalej - pokręcił głową.
Zapadła krępująca cisza. Żaden z chłopców nie miał nic do dodania. Co prawda Kyle mógł kłócić się dalej, ale wolał uniknąć kolejnych tłumaczeń ze strony ojca, które były niczym groch ciskany o ścianę.
- Poza tym, po co ci teraz odznaki? - zdziwił się Henry.
Nigdy wcześniej nie ruszał swoich odznak. Kasetka, w której się znajdowały leżała spokojnie na biurku, pozwalając przykryć się delikatną powłoką kurzu od dnia, w którym wrócił do Corella Town.
- Pakuję się. Jutro wyruszamy do Dayvillage - oznajmił.
- Już jutro? - ożywił się Jim. - Przecież liga zaczyna się za tydzień.
- Musimy tam jeszcze dotrzeć na miejsce, zakwaterować się, zgłosić do walk eliminacyjnych... - zaczął wyliczać.
- Mogę iść z nimi? - spytał radośnie Jimmy.
- Nie - odpowiedział mu starszy brat.
***
Nieobecny wzrok Robina utkwiony był w gazecie rozłożonej na biurku przed nim. Jego prawa ręka kurczowo ściskała kubek z kawą, zaś lewa leżała bezwładnie obok.
- To wszystko - tymi słowami Thomas zakończył relacjonować misję schwytania Pierota.
- Doskonale! - przyklasnął profesor. - Skoro posiadam już boga szczęścia, to pozostaje nam czekać na pojawienie boga smutku. Jesteśmy bliscy tryumfu.
- Teraz zajmiecie się sprawą, o której ci wspominałem - rzucił od niechcenia Robin.
- Jasne - skinął głową regulator.
- Jaką?
- Chodzi o Natalie - odpowiedział Robin.
- A co z nią? - zdenerwował się profesor. - Myślałem, że po tej nieudanej próbie samobójczej została umieszczona w ośrodku zdrowia psychicznego.
- Masz rację - przytaknął mu McIntyre, odrywając wzrok od gazety. - Thomas i pozostali mają ją przywieźć do Dayvillage - wyjaśnił.
- Przywieźć? - zmieszał się Cornelius. - Nie sądzę, aby to był najlepszy pomysł. Regulatorzy powinni zająć się tymi dziećmi z Corella Town.
- Tom, zostaw nas samych - poprosił Robin.
Regulator skinął głową i opuścił pomieszczenie. Gdy drzwi za nim się zatrzasnęły pan McIntyre zapytał:
- Chyba nie rozumiem. Co do tego mają "dzieci z Corella Town" - określił ich pogardliwie. Dla niego trójka trenerów Hardinga nie miała wiele wspólnego z dziećmi. To byli prawie dorośli ludzie. Byli prawie w wieku Ralphiego.
- Czytałem twoje notatki na ich temat i jestem zaniepokojony.
- Czym? Startują w mistrzostwach i co z tego?
- Gdyby tylko chodziło o ich udział w turnieju to niczym, ale... - zapowietrzył się - oni od jakiegoś czasu przeszkadzają nam w naszych planach.
- Nie są tacy silni - uspokoił go. - Faktycznie, jak na zawodników turniejowych mają wysoki poziom, ale to i tak słabo w porównaniu ze mną, Thomasem czy Freddym.
- Zamiast robić za eskortę za niedoszłej samobójczyni powinieneś przejąć się naszymi wrogami! - ryknął na niego zniecierpliwiony Poplar.
Pan McIntyre zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Zignorował uwagę profesopra na temat Natalie, po czym powiedział najspokojniej jak tylko mógł:
- Chyba zapomniałeś, że to ja wydaję polecenia regulatorom.
- Co? - syknął zaskoczony odpowiedzią.
- To co słyszałeś - zdenerwował się. - Nie mam zamiaru płacić regulatorom, aby rzucali kłody pod nogi jakimś nowicjuszom.
- Zaufaj mi. Wiem lepiej... - mruknął naukowiec, wypuszczając z ust dym.
- Co wiesz lepiej? Od lat pozwalam ci prowadzić badania naukowe za moje pieniądze. Słucham cię w większości kwestii. Przestałem kontaktować się z przyjaciółmi tylko dlatego, że uznałeś to za konieczność. I po co to wszystko? Tylko po to, aby dać ci się karmić jakimiś bzdurami o nektarze bogów, które na dobrą sprawę mogą nic nie znaczyć.
- Jak śmiesz zwracać się do mnie w ten sposób?! - uniósł się lekarz.
- Zapominasz, że płacę ci. Już dawno nie jesteś moim mentorem. Ja tu wydaję polecenia. Jeśli coś ci się nie podoba, to pakuj się - wyjaśnił sytuację.
- Przepraszam - uspokoił się Poplar. - Masz rację. Przygotuję nektar na wieczór. Zobaczymy czy działa.
- Możesz go przygotować? Mówiłeś, że potrzebna jest ci krew obu bożków, a my mamy tylko Pierota.
- Przed laty... Pamiętasz, mówiłem ci - odparł z zakłopotaniem. - Przed tym jak Underpierot zniszczył moje laboratorium udało mi się pobrać jego krew.
Robin spojrzał na profesora z dużą rezerwą. Chociaż nie do końca wierzył w jego zapewnienia to potrzebował jego pomocy. Był niczym tonący, który chwyta się brzytwy.
- Jeszcze jedno - Poplar zwrócił się do swojego dawnego ucznia przed wyjściem. - Jeśli przygotuję nektar... Nie zmienisz planów. Nadal będzie ci zależało na złapaniu Underpierota.
Gdy pan McIntyre przytaknął, profesor opuścił jego gabinet. Na końcu korytarza stali regulatorzy.
- Zaczekajcie! - zawołał za nim naukowiec. - Mam coś dla was - powiedział, doganiając ich.
Z kieszeni lekarskiego fartucha wyciągnął cztery sakiewki, po czym wręczył po jednej każdemu.
- Co to jest? - zapytała Angela.
- Nasza moneta przetargowa.
- To są odznaki - stwierdził Freddy, wysypując zawartość woreczka na dłoń.
- Robinowi zdarza się popełniać nietrafne decyzje. Takie jak zignorowanie dzieci z Corella Town. Chcę, abyście powstrzymali ich przed dotarciem do Dayvillage. Ewentualnie wyeliminowali ich z turnieju. Odznaki umożliwią wam start w zawodach.
- Zajmiemy się tym - przyrzekł lider regulatorów.
Angela odprowadziła wzrokiem profesora, a gdy była pewna, że nie usłyszy jej przemówiła:
- Czy tylko mi się wydaje, czy on robi się coraz bardziej przerażający?
- Michael zajmiesz się trenerami z Corella, my pojedziemy po Natalie - rozdzielił zadania pomiędzy swoich towarzyszy.
- Zgoda! - przytaknął mu dwunastolatek.
- Pamiętaj tylko o jednym - przypomniał mu lider. - Jeśli nie wywiążesz się z zadania, to nie pokazuj mi się na więcej na oczy.
- Dobrze... - powiedział z mniejszym entuzjazmem.
- Nie jesteś zbyt surowy? - upewniła się Angela, która zwykle sama starała się dokuczyć najmłodszemu z grupy.
- To samo dotyczy także was - napomknął.
***

Kyle na siłę wepchnął do swojej torby szarą bluzę i wyszedł z domu. Przerzucił plecak przez lewe ramię i skinął na pożegnanie ojcu stojącemu w oknie. Przed furtką czekali na niego Josh i Alissa.
- Szybciej! - pogoniła go Christeensen.
Chłopak dogonił swoich towarzyszy i już we trójkę ruszyli w stronę skrzyżowania ulic Fabrycznej i Wiosennej. Wkrótce domy, chodniki i jezdnię zastąpiły drzewa, łąki oraz piaszczysta szosa. Pogoda dopisywała, jakby sprzyjając trenerom, którzy tego dnia wyruszali na mistrzostwa. Jedynie od czasu do czasu zrywał się silniejszy podmuch wiatru, unosząc w powietrze piasek i zeschłe liście.
- Pomyślałem, że dojdziemy do Novan City i tam spróbujemy złapać autobus. Chyba że chcecie iść pieszo - wymruczał Kyle, który zdążył się odzwyczaić od długich wycieczek.
- Popieram - skinęła głową Alissa. - Mój brat uważa, że na drodze do miasteczka może czaić się mnóstwo niedzielnych trenerów, chcących walczyć z zawodnikami ligi.
- Racja - przyznał Allen. - Szkoda czasu na pojedynki z nimi. Chociaż z drugiej strony chciałbym przed turniejem zmierzyć się z kimś silniejszym.
- Zawodnicy ligi - westchnął drugi z chłopców. - Fajnie brzmi. Kyle Daniels, zawodnik ligi.
- Twój tata nie wybiera się do Dayvillage? - zdziwił się Josh. - Jako lider ma chyba obowiązek stawienia się na mistrzostwach.
- Przyleci w przeddzień zawodów - wyjaśnił. - Tak czy inaczej nie sądzę, aby inny lider chciał wziąć udział w turnieju i wyzwał go na pojedynek, a więc jego obecność na zawodach to tylko czysta formalność.
- Cwany jesteś... - rozległo się.
Kyle, Josh i Alissa odwrócili się w obawie, że to do nich przyczepił się jakiś niedzielny trener. Na polanie za nimi znajdowała się trójka chłopców ubrana w charakterystyczne kamizelki i czapki z daszkami, na których widniały symbole ligi. Mogli mieć około trzynastu lat. Niczym drapieżniki atakujące w stadzie otoczyły swoją zwierzynę łowną - małego chłopca.
Daniels wytrzeszczył oczy z niedowierzania, po czym wyjąkał:
- To... To jest... Jim! Jim! - wykrzyknął nie hamując swojej złości.
- Co on tu robi? - zdziwił się Josh.
- Lazł za nami - jęknął Kyle, przejeżdżając dłonią po twarzy. - Cały on... Mogłem się spodziewać, że wytnie taki numer - zdenerwowany.
- Musimy mu pomóc - rzuciła pośpiesznie Alissa. - Przynajmniej zrobimy sobie zaprawę przed ligą - dodała, sięgając po pokeball. Wystarczył jeden atak Rootsberry, aby przyprawić Biriego o zawał, odgonić Mousevila i pozbawić przytomności Wormly'ego. Trójka napastników musiała dać za wygraną.
- Dzięki - zawołał Jimmy. - Złapali mnie, gdy wszedłem na łąkę. Koniecznie chcieli walczyć i...
- Co tu robisz? - rzucił zapytanie jego brat.
- Idę do ligi.
- Nie - odparł szorstko Kyle. - Poszedłeś za nami. Nie mogłeś już wytrzymać, prawda?
- Przepraszam - wymamrotał.
- Co mi po twoich przeprosinach? Uciekłeś z domu! Drugi raz!
- Zostawiłem karteczkę dla mamy.
- Jaką karteczkę?!
- Że idę z tobą.
- To teraz jeszcze ojciec będzie myślał, że pozwoliłem ci na tą podróż! - mówił podniesionym tonem. - Ty chyba rzeczywiście jesteś złośliwy, bo ojciec zabrałby cię ze sobą na te zawody, ale ty musiałeś postawić na swoim! Jak zwykle! - krzyczał.
Jim powstrzymawszy się od płaczu, wykrzyknął bratu prosto w twarz:
- Bo ja chcę brać udział w turnieju!
- Do tego są potrzebne odznaki - wyjaśnił mu Kyle. - Nie posiadasz ich.
- Specjalnie tak mówisz! - siedmiolatek brnął dalej.
- Jim, on ma rację. Nie możesz brać udziału w turnieju bez ośmiu odznak - wyjaśniła spokojnym głosem Christeensen.
Jim doskonale znał zasady ligi Jhnelle, ale mimo wszystko chciał wierzyć, że jest inaczej. Wyruszał z Corella Town razem ze starszym bratem i dwójką innych trenerów. Łapał pokemony, podróżował po regionie, pomagał w walce z regulatorami. Czuł się częścią drużyny, której ostatnią misją był udział w lidze.
- Nie ma... - pokręcił głową. - Traktujcie mnie poważnie - pisnął, podciągając nos.
- To zacznij zachowywać się poważnie - powiedział Kyle, klękając obok chłopca.
- Ale... - urwał zdanie.
Dalszą rozmowę uniemożliwiło głośne brzęczenie. Na polanie wylądowała Bee-bee. Z grzbietu pszczoły zeskoczył Michael. Dwunastolatek wyglądał inaczej niż zwykle. Rozciągniętą koszulkę oraz sztruksowe spodnie zastąpiła granatowa marynarka, pod którą znajdowała się czerwona koszula. Dolna część stroju była tego samego koloru, co marynarka. Na prawej piersi widniało jakieś oznaczenie przypominające herb szkoły lub logo jakiejś innej placówki.
- Czego chcesz? - warknął na niego Josh.
- Nie chcę przeszkadzać w rodzinnej pogadance, ale mamy pewne sprawy do uregulowania.
- O czym ty gadasz? - zmartwił się Kyle.
- Stoczymy walkę.
- Co? Teraz? - zdziwiła się Alissa.
- Tu i teraz. Mam za zadanie zatrzymać was przed dotarciem do Dayvillage.
- Przestaliście ścigać Pierota i zajęliście się nami? - zakpił starszy z braci Danielsów.
- Pierota już mamy - pochwalił się. - Przebywa w domu pana McIntyre w miasteczku ligowym.
Josh i Kyle spojrzeli po sobie. Robin będący w posiadaniu Pierota był bardzo złą nowiną.
- Moim zadaniem jest usunąć was przed zawodami. Dlatego też stoczymy walkę o odznaki - powiedział, rzucając przed nich woreczek z błyszczącymi medalami na drogę. - Nie możecie nie przyjąć wyzwania. Jeżeli spróbujecie przejść, mój pokemon zaatakuje was. Uprzedzam, że żądło Bee-bee jest napełnione jadem.
- To co robimy, chłopcy?
- Dam mu radę bez problemu - odparł Josh.
Michael spojrzał na Allena spode łba, ale nic nie odpowiedział.
- Ja chcę! - ożywił się Jimmy.
- Chyba sobie żartujesz - oznajmił jego brat. - Nie masz odznak.
- Wiem, ale...
- Nie - odmówił nim ten jeszcze skończył.- Nie zastawię swoich, abyś mógł je przegrać w walce z nim.
- Kyle, to moja jedyna szansa - zaczął jęczeć i przebierać w miejscu nogami.
- Daj mu te odznaki - westchnął regulator. - I tak was nie przepuszczę dopóki nie stoczę walki z jednym z was.
- Dwie - rzucił hasło Daniels.
- Co?
- Postawię na swojego brata dwie odznaki. Jeśli wygrasz to możesz je zabrać. Jeśli wygra Jimmy to dajesz mu swoje osiem - przedstawił mu warunki.
- No, nie wiem...
- To dobry układ - podtrzymywał swoje zdanie. - Z sześcioma odznakami nie będę mógł walczyć w lidze. Zostawię je sobie na pamiątkę - wyjaśnił. W rzeczywistości Kyle miał zamiar postawić odznakę Legendy zdobytą po walce z Sandrą oraz odznakę Odrodzenia, którą dostał od ojca. Liczył, że w razie przegranej uda się do areny Sandry i w drodze wyjątku będzie mógł ją wyzwać na pojedynek raz jeszcze. Podobnie było w przypadku jego ojca, z którym za kilka dni spotka się w Dayvillage.
- Niech będzie - zgodził się Michael. - Zasady pojedynku są proste. Walczymy do momentu, aż skończą ci się pokemony. Bee-bee, zaczynasz - powiedział klepiąc pszczołę w odwłok. Insekt wyleciał przed swojego trenera.
Jimmy skinął głową i wybiegł do przodu z dwiema odznakami brata. Raz jeszcze obejrzał się na Kyle, po czym powiedział:
- Nie zawiodę cię. Mam dobrą strategię. Na początek wybieram Zajebistafish!
Ryba wyskoczyła z pokeballa w sposób majestatyczny, a wręcz uwodzicielski, aby wylądować w niewielkiej kałuży na środku drogi. Przez moment poruszała się uwodzicielsko w błotnistej sadzawce, roztaczając wokoło siebie aurę majestatyczności.
- Jeszcze tak prostego pojedynku nigdy nie miałem - oznajmił Michael. - Ale niech ci będzie. Zaczynaj. Atakuj jak potrafisz - zakpił.
- Pluskanie!
Zajebistafish popluskał się w błocie, co było niezwykle trudnym ruchem do wykonania biorąc pod uwagę gęstość i nieatrakcyjność cieczy.
- Dobrze! Trzeba iść za ciosem! - ogłosił Jimmy. - Nigdy nie używałem tego ruchu, ale tym razem nie mamy wyboru. Użyj ataku destrukcyjnej toni morskiej!
Zajebistafish zamarł z przerażenia. Jeszcze nigdy nie wykonywał tego ataku.
- Co to za atak? - zmarszczyła brwi Alissa.
- Destrukcyjna toń morska - przemówił jej pokedex. - Udaje się go wykonać raz na tysiąc prób. Jest to niszczycielska siła potrafiąca znokautować niemal każdego przeciwnika. Siła tego ataku zależy wyłącznie od ilości wody jaką może wykorzystać pokemon.
Zajebistafish ogarnęła niezwykła moc. Pokemon uderzył w taflę wzburzonej kałuży, w której przed momentem unosił się w sposób majestatyczny, a wręcz uwodzicielski. Nastąpiło uderzenie. W oceanie moc pokemona przy wykonywaniu tego ruchu była niewiarygodnie mocna, zaś w kałuży wystarczyło wody zaledwie na chlapnięcie Bee-bee w oczy. I w ten sposób Zajebistafish oraz jego trener zmarnowali szansę na powodzenie ataku, który udawał się średnio raz na tysiąc razy.
- Zacznij walczyć! - krzyknął na niego zdenerwowany Kyle.
- A co ja robię?
- Nie mam pojęcia, bo na pewno nie walczysz!
Siedmiolatek odwołał Zajebistafisha. Jego miejsce na polu bitwy zajęła Basetka. Przerażony pokemon po wyjściu z kuli bał się otworzyć oczy i spojrzeć przed siebie. Walczący stworek doskonale wiedział, że wypuszczenie go z pokeballa oznacza kłopoty.
- Basetka! Otwórz oczy. Musisz walczyć.
Po plecach Basetki przeszedł zimny dreszcz. Chciało jej się płakać. - Be... - jęknęła, otwierając jedno oko. Widząc pszczołę szybko je zamknęła.
- Bzzzzz? - zmartwiła się jej dziwnym zachowaniem Bee-bee.
- Be... - spróbowała otworzyć je ponownie. Widok przeciwnika w pełnej okazałości wywołał u Basetki paniczny strach. Trzęsący się jak osika pokemon zaczął wydzierać się wniebogłosy. Łzy i zawodzenia nie miały końca. Zdezorientowana hałasem pszczoła zbiła się wysoko w niebo.
- Bee-bee, atakuj! - regulator próbował przywołać pokemona do porządku. W pewnym momencie insekt przestał lecieć i zaczął ostro pikować w dół.
- Basetka, uciekaj, albo spadnie na ciebie! - ostrzegł ją trener.
Pokemon jednak stał w miejscu i wylewał łzy nad swoim strasznym losem. Nie zauważył nawet, kiedy spadająca pszczoła zderzyła się z nim. Uderzenie było na tyle mocne, aby pozbawić go przytomności. Tuż obok walczącego pokemona leżała Bee-bee.
- Remis! - ogłosił z ulgą Josh.
Zdenerwowany Kyle usiadł na ziemi i z niepokojem wyczekiwał dalszego przebiegu walki.
- Szczęście nowicjusza - burknął Michael - ale ono nie trwa wiecznie.
- Kończmy tą walkę! Już widzę moje osiem odznak - uradował się siedmioletni chłopiec. - Fairyfly, wybieram cię!
Zaraz po wyjściu z pokeballa, motyl dwukrotnie okrążył pole walki, jakby chcąc się z nim zapoznać, a następnie zatrzymał się na wysokości oczu swojego właściciela.
- Nie przegram. Nie mogę przegrać. Jestem regulatorem - pokręcił głową regulator. - Masquito!
Drugim, a zarazem ostatnim pokemonem Michaela był szary insekt. Sporych rozmiarów komar miał parę długich, zakręcających się czułek oraz kłująco-ssący aparat gębowy. Półokrągłe skrzydła wydawały z siebie brzęczący odgłos, a szary pancerz ochraniał jego ciało. Odwłok przypominał kotwicę o ostrych ramionach.
Josh bez słowa sięgnął po pokedex i zeskanował stworzenie. Urządzenie przemówiło:
- Mosquito. Dorosła forma Larvaquito. Ten drapieżny pokemon żyje w okolicach bagien w koloniach liczących nawet do dwustu osobników. Grupy myśliwych zabijają żyjące w lasach pokemony, które potem stanowią posiłek dla stada na wiele tygodni. W całej historii regionów Jhnelle oraz Irwing znalazły się tylko cztery przypadki śmiertelnego ataku Mosquito na człowieka. Mimo to zaleca się szczególną ostrożność w spotkaniach z tym poke-komarem.
- Uważaj na niego. Może być bardzo niebezpieczny - Josh przestrzegł chłopca.
- Fairyfly, tęczowy pył!
Motyl wzbił się nieco wyżej i zaczął machać skrzydłami, z których wydobywał się różnokolorowy proszek. Mosquito odsunął się, aby uniknąć zetknięcia z atakiem.
- Tęczowy pył to miszmasz wszystkich rodzajów proszków od trujących po usypiające - powiedział z dumą siedmiolatek. - Imponujące, prawda?
-Byłoby gdybyś ty nauczył Fairyfly tego ataku, a nie nasz ojciec - mruknął Kyle.
- Nieważne kto go nauczył! - odszczeknął młodszy z braci. - Liczy się efekt.
- Ty chcesz mnie pouczać na temat ataków poke-insektów? - oburzył się Michael. - Od najmłodszych lat interesują mnie poke-robaki. Zniszczę cię! Mosquito, atak sierpem.
Komar podniósł swój odwłok do góry i zamachnął się końcówką przypominającą kotwicę. Jedno cięcie powietrza wystarczyło do rozegnania pyłków Fairyfly. Następne wymierzone już bezpośrednio w motyla, minęło się z jego głową tylko kilka centymetrów.
- Fariyfly, uważaj! - zdenerwował się chłopiec.
Motyl starał się omijać kolejne ciosy ze strony Mosquito. Jednak to regulator panował nad pojedynkiem. Jimmy mógł jedynie bronić się.
- Jim! Rób coś! - ryknął na niego Kyle. Zdenerwowany wstał z ziemi podszedł do chłopca.
- Co?
- Atakuj!
- Nie mogę. Jak przestanę się wycofywać to wtedy mnie trafi - powiedział bezradnym, niemal proszącym głosem.
Kyle pokręcił jedynie głową i wrócił na miejsce. Czuł, że odznaki, które zdobywał z takim trudem odchodzą.
- Jim nie potrafi prowadzić pokemona w walce - oświadczył Josh. - Chciałby walczyć tak, aby nie oberwać, ani razu, a tak nie można. Czasem, trzeba nadstawić skórę, aby wygrać. Jeżeli nie przejdzie do ofensywy...
- Nie jesteś dla mnie żadnym przeciwnikiem - zaśmiał się Michael. - Jestem regulatorem, a ty tylko dzieckiem udającym trenera.
- Nie przejmuj się tym, co mówi - Daniels zwrócił się do młodszego brata. - To co, że jest regulatorem? To tylko doszywana łatka. Wygraj.
- Jak śmiesz?! - warknął urażony dwunastolatek. - Jesteście nikim! Nie możecie się ze mną równać, bo... - zapowietrzył się ze złości. Nienawidził, kiedy ktoś podważał jego umiejętności.
Jimmy skinął głową.
- Przejdźmy do ataku. Fairyfly, uderzenie głową.
Motyl zderzył się z komarem. Niestety pokemon Michaela miał znaczącą przewagę jeśli brać pod uwagę wyłącznie siłę fizyczną. Dlatego też nie odczuł ataku Fairyfly. Mając przeciwnika tak blisko siebie zaatakował. Długa igła Mosquito wkłuła się w ramię motyla, który jedynie zapiszczał. Teraz pokemon Jima nie mógł uciekać. Unieruchomiony wisiał na igle Mosquito i czekał na dalszy przebieg walki.
- Użyj srebrnego wiatru - zawołał zniecierpliwiony Jimmy.
Z motylich skrzydeł wystrzeliły jasne promienie. Mosquito nie miał szansy wyminąć ataku, gdyż przeciwnik był nabity na jego igłę. Srebrny wiatr uderzył w komara z całej siły, pchając go do tyłu. To była okazja dla Fairyfly. Pokemon użył resztek siły, aby odpić się od przeciwnika i odlecieć na bezpieczną odległość. Pod wpływem ataku komar upadł na ziemię i stracił przytomność.
- Nie! - wrzasnął Mike.
- Mosquito niezdolny do walki - ogłosił Josh. - Zwycięzcą pojedynku jest Fairyfly i jego trener, Jim.
Po ogłoszeniu werdyktu, zdruzgotany porażką Michael upadł na kolana i skierował wzrok w piaszczystą drogę. Thomas uprzedzał go, że przegrana będzie oznaczała odejście z grupy. W jednej chwili stracił to, na czym mu tak bardzo zależało, czyli status regulatora.
- Wygrałem? - spytał siedmiolatek.
- Wygrałeś - skinął głową Allen.
- Wygrałem! - ucieszył się. Bez namysłu podbiegł po woreczek z odznakami, z którego wysypało się osiem kolorowych medali. - Dzięki, Kyle - powiedział bez skrępowania.
- Co? - zdziwił się brat, który od jakiegoś czasu wydawał się nieobecny duchem.
- Pożyczyłeś mi swoje odznaki - powiedział, zwracając bratu jego własność. - Dzięki tobie wezmę udział w mistrzostwach. I dzięki tobie Fairyfly - dodał, podchodząc do pokemona. - Teraz odpocznij - po tych słowach, zamknął motyla w pokeballu.
- Odebraliście mi wszystko co miałem... - radość przerwał im drżący głos Michaela. - Szanowano mnie dzięki statusowi regulatora, ale to nie koniec. Cieszcie się póki możecie. Z pozostałymi regulatorami nie pójdzie wam tak łatwo jak ze mną - wstał i ruszył drogą donikąd.
- Dziwny chłopak... - mruknęła Alissa, odprowadzając dwunastolatka wzrokiem.
- Miejmy nadzieję, że już nigdy go nie spotkamy - dodał Kyle.
- Nie spotkamy. O wiele więszym problemem może być pozostała trójka regulatorów - stwierdził Josh.
- Nie myślmy o tym! - machnęła ręką Christeensen. - Każde z nas ma po osiem odznak i niedługo dotrzemy do Novan City, a stamtąd już prosta droga do Dayvillage.
***
Thomas spoglądał to raz na zatłoczoną ulicę, na zegarek, lub na wysoki mur, na którym wisiała złota tablica z napisem: "Szpital zdrowia psychicznego w Townview".
- Michael chyba zawiedzie... - powiedział sam do siebie.
W tym samym momencie otworzyły się tylne drzwi samochodu. Freddy wprowadził do wnętrza brunetkę okrytą jedynie szarą kurtką, spod której wystawał jedynie biały strój przypominający piżamę. Z przodu, obok Toma miejsce zajęła Angela.
- Co tak długo? - spytał.
- Zdajesz sobie sprawę, ile formalności potrzeba, aby wypisać kogoś z takiego miejsca? - spytała Angela. - Najpierw musieliśmy przedstawić się jako jej dzieci, potem przedstawić jakieś dokumenty...
Tom nic nie odpowiedział. Obejrzał się w lusterku na siedzącą w milczeniu Natalie, po czym dodał:
- Jedziemy do Dayvillage.
_________
Dex: 77

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz